czwartek, 3 maja 2018

O usposobieniu podróżników.

Naszła mnie następująca myśl w związku z tym, że moja dziewczyna pojechała na krótki wywczas na Chorwację. Mnie nie ciągnie, aż tak bardzo w świat jak ją. I wczoraj pod prysznicem, naszło mnie olśnienie, dlaczego, albo co powoduje, że kogoś bardziej, a kogoś mniej ciągnie poza granice miasta. I to na co wpadłem, to coś, co pozwoliłem sobie nazwać "granicą innego". Mam tu w tym momencie na myśli, jaki dystans fizyczny uznajemy za bliski dla naszych myśli. Można to określić jako coś co wyznacza nasz, jednostkowy świat, czy ojczyznę. Albo jak daleko od naszego miejsca zamieszkania, podstawy kulturowe zmieniają się na tyle mocno, że warto je poznać. I tu można by rozrysować oś, gdzie jednostka jest układem odniesienia i im dalej od niej, tym dalej musi pojechać, żeby we własnym odczuciu "doświadczyć czegoś nowego". I tu każde z nas, ludzi i z nas, jak dwójki ludzi tworzących parę, ma inne podejście. Dla mojej dziewczyny "inne" zaczyna się, przynajmniej za granicami kraju, a im bardziej zagranicznie, tym lepiej. Dla mnie "inne" zaczyna się na zewnątrz mojego ciała. Każde z tych podejść ma swoje dobre i złe strony. Jedno daje szeroki ogląd większego kawałka fizycznego świata, drugie daje bardziej dogłębne poznanie mniejszego kawałka. To trochę jak z badaniami ilościowymi i jakościowymi w socjologii. Ja jestem wedle tej metafory bardziej "jakościowy", a moja dziewczyna "ilościowa". Każde z tych podejść ma swoje plusy i minusy, jak wszystko z resztą. Bo różnice narastają wraz z kilometrami, ale też nie można zamykać wszystkiego w twardych szufladkach i uważać, że po przekroczeniu wyimaginowanej linii, magicznie wkraczamy w inny świat, wiem, że to może być trochę uproszczenie. Z drugiej zaś strony, jak wcześniej zauważyłem, różnice narastają wraz z przebytymi kilometrami od miejsca zamieszkania, więc nastawiając się na szukanie różnic tak blisko siebie, człowiek niejako zamyka się na te naprawdę poważne zmiany. Bo kultury są w pewien sposób wiążące i działające na jednostki, więc mimo różnic w szczegółach, Polak, będzie Polakiem. A Francuz Francuzem. Kwestia jak zawsze, sprowadza się do znalezienia jakiegoś złotego środka, indywidualnego dla każdego. Stoicyzm okazuje się być bardzo pożyteczny dla indywidualnej, jednostkowej, wewnętrznej moralności. Choć może być, też i zewnętrzna, ale o tym kiedy indziej.

poniedziałek, 25 września 2017

O wiedzy i jej postrzeganiu, czyli czy ludzie naprawdę chcą być głupi?

Od jakiegoś czasu spędza mi sen z powiek, pewna obserwacja i poczynione przeze mnie w związku z nią wnioski.

Zaobserwowałem, że ludzie z nieznanych mi przyczyn unikają wiedzy, mądrości. Nie mam tu oczywiście na myśli wszystkich ludzi zawsze. Niektórych czasami, a innych w pełnym wymiarze godzin. Nie wiem skąd się bierze taka awersja nie tylko do szkoły, ale i do samych przedmiotów, przyznam szczerze samemu byłem ze szkołą na bakier, lubiłem słuchać o prawach fizyki, związkach chemicznych, strefach klimatycznych, ale również przyjemność sprawiało mi analizowanie wierszy, czy debaty na lekcjach historii, czy wiedzy o społeczeństwie.
Zaś pewna część osób z mojej klasy zarówno licealnej, jak i gimnazjalnej, z jakichś powodów umyślnie nie tylko nie uważała na lekcjach, ale również nie uczyła się w domu.
Ja nie robiłem tylko tego drugiego. Ciężko było mi się skupić w domu. Tak jak Sartreowi nad morzem. Zastanawia mnie co takiego waży o takim niedbałym podejściu do nauki szkolnej, rozwoju intelektualnego. Obowiązkiem szkolnym tego nie nazwę, bo przechodziły te osoby z klasy do klasy i pojawiały się na ciut-więcej-niż-połowie lekcji, więc technicznie rzecz ujmując tę powinność wypełniały. Nie było to raczej z powodu braku własnego kąta do nauki, bo każda z tych osób posiadała własny pokój. Niedobory czasu też raczej nie były przyczyną, bo wystarczyło przestać robić to wszystko co odciągało ich od nauki. Filmy, wypady ze znajomymi, nadmierne imprezowanie. Może źle reagowali na przymuszanie do nauki w szkole podstawowej, a czując w gimnazjum, czy liceum trochę wolności momentalnie uciekali się do hedonizmu?
Może kiedyś na polu nauki odnieśli pasmo porażek, z których żadne z nich później się nie podniosło? A może się uczyli, ale nie odnosiło to efektów, bo nie wiedzieli jak się uczyć? Też nigdy nie umiałem się uczyć, stąd uważałem na lekcji, żeby nie musieć tego robić. Nie wymagam od nich niczego, bo zauważam pewną różnicę między prostactwem, a prostotą i nie uważam, żeby było cokolwiek złego, czy uwłaczającego, w prostocie. Jedynie się zastanawiam nad tym wszystkim. Może kwestia jest w tym, że "byli nauczeni" na daną lekcję, ale nie umieli jakoś przełożyć wiedzy z umysłu na papier, czy wypowiedź, bo dawało się z nimi normalnie porozmawiać i to nie tylko o tym najbardziej przyziemnym "Co u Ciebie", ale też dało się też na tyle na ile umie przeciętny licealista bez właściwej wiedzy, wpełznąć w filozofię.
Może to kwestia rodziców, którzy chcą, żeby ich dziecko się rozwijało, ale kiedy widzą, że może się rozwinąć ponad nich, zaczynają je ściskać, żeby czasem nie musieli sami czegoś przeczytać. A bardzo ważne jest to, że myślimy w języku. Używamy słów do formułowania myśli, im bardziej precyzyjnych terminów używamy w myślach i wypowiadanych zdaniach, tym bardziej unikamy nieporozumień. Nie szafuję wyroków, które wyjaśnienie jest najbardziej właściwe, bez głębszego wglądu w poszczególne przypadki. Nie chcę również szafować żadnymi rozwiązaniami, czy wyrokami, więc zakończę całą tyradę tutaj, po prostu opisując obserwację.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/
https://www.youtube.com/user/LordTytusMandarynka

środa, 14 grudnia 2016

Byłem na prapremierze Łotra 1.

Jedliście kiedyś kotleta mielonego (w Krakowie sznycla) z kilku porcji mięsa, które przeleżało trochę w lodówce? Jeśli nie, to wybierzcie się na ten film. Wyjdzie może troszkę drożej, ale nudności nie będą się utrzymywać tak długo. Po tak odważnym stwierdzeniu zapewne pojawi się kilka głosów pytających o podstawy, aż tak drastycznego sądu z mojej strony. Już podaję podstawy. Na film nie szedłem z jakimiś oczekiwaniami, jednak i tak dałem radę się zawieść. Po pierwsze głównych bohaterów jest oczywiście para, oczywiście z początku się nie cierpią, oczywiście pod koniec filmu się lubią, a nawet zakochują, szkoda jednak, że zaraz później najpewniej giną. Kolejnym kawałkiem mięsa domieszanym na prędce do tych mielonych, jest postać komiczna, w postaci niezdarnego robota, przeprogramowanego z imperialnego droida. Oczywiście bohaterowie mają momentami więcej szczęścia niż rozumu, oczywiście po drodze wokół głównej dwójki okręca się grupa osób, z których każda będzie ważna dla powodzenia głównego celu, oczywiście każde z nich się poświęci dla sukcesu. Sztampa, sztampa, sztampa, sztampa. Wybitnie niesmaczne. Nawet "Dom Pani Peregrine" nie był tak bardzo oparty na sztampach. Nie mogę sobie przypomnieć innego filmu, który byłby taką kalką.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/

sobota, 15 października 2016

Moje wrażenia po seansie "Osobliwego domu Pani Peregrine". - X-meni w Narnii

Byłem dziś w kinie na seansie nowego filmu Tima Burtona pod powyższym tytułem. O filmie przed wejściem na salę słyszałem, że jest przeciętny, lub mierny, jednak nie przejmowałem się tym, ponieważ uwielbiam filmy tego reżysera. Nie wdając się zbytnio w fabułę myślę, że podtytuł tej notki jest wystarczającym jej opisem. Nie na tym chcę się z resztą skupić. Chcę raczej przedstawić tutaj swoją interpretację tego filmu. Otóż wydaje mi się, iż ta ekranizacja została ujęta w taki sposób, aby podkreślić, że nawet ten jeden puzel, który nie chce za żadną cenę pasować do reszty układanki mimo, że jest ostatnim potrzebnym do dopełnienia obrazka. Jest to swego rodzaju apoteoza odszczepieństwa, wciąż jednak w formie ładnej baśni o walce dobra ze złem. Bo bycie tym jednym, który do niczego nie pasuje daje wiele możliwości, wszystko zależy od tego jak się to wykorzysta.
Mogę powiedzieć na swoim przykładzie, bo nigdy nie czułem, że gdzieś całkowicie pasuję, zawsze się czułem gdzieś z boku, z resztą wciąż tak jest. I czasem dopadają mnie myśli, że po co na tym Świecie(ponoć najlepszym ze wszystkich #Wolter) ktoś taki jak ja, który nie posiada zbyt wielu czysto praktycznych zdolności i raczej zmieni się to bardzo w toku życia. Ten film pokazuje, że każdy ma gdzieś swoją niszę i miejsce, w którym się spełni. I jak zawsze, że współpraca międzyludzka jest korzystna. Więc, jest dla nas nadzieja. Trzeba tylko znaleźć swoją pętlę.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/
https://www.youtube.com/user/LordTytusMandarynka

piątek, 2 września 2016

Wrażenia z otwartej bety Battlefield 1

Nie będzie tu nic o technikaliach, ani o samej rozgrywce. Więc o czym w takim razie? O grze jako takiej. Rozróżnienie między grą, a rozgrywką, jest jak między stojącym człowiekiem, a jego życiem rozumianym jako ciąg zdarzeń. Człowiek jest bytem, jego życie procesem, stąd można się odnieść, że będę mówił o bycie. W filozofii nauka o bycie to ontologia, trudne słowo.

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że gra tej klasy osadzona w realiach Wielkiej Wojny, jest jak źdźbło siana w stogu igieł. Niezwykle rzadka. I gra jest naprawdę dobrze zrobiona. Przyjemny jest system biletów wojennych, za które wykupujemy jedną z kilku dostępnych wraz z przechodzeniem na kolejne poziomy, broni. Nawet fajnie działa to na immersję. To co jest według mnie złe, to pierwsza mapa i jak na razie jedyna dostępna mapa. Otóż jest to fragment pustyni Synaj, gdzie wcielamy się w rolę żołnierza albo brytyjskiego, albo jeszcze wtedy istniejącego Imperium Osmańskiego, które później stało się Turcją. Ta mapa bardzo służy dynamicznej rozgrywce, walce małych grup żołnierzy. Miałem po cichu nadzieję, że pierwszą mapą będzie Verdun, albo Somma, coś prostszego w designie, bardziej znanego. Oczywiście nie ma nic złego w rzucaniu światła na mniej znane fragmenty wojny, ale może lepiej wziąć się bezpieczniej, a lepiej do roboty. Ja przy mojej dość znikomej wiedzy historycznej widzę kilka wyjątkowo kłujących w oczy niedociągnięć. Nie chcę tutaj pluć jadem, ale chyba tego nie uniknę, bo liczyłem, że ta gra będzie fajnym nośnikiem sprawdzonej, merytorycznej wiedzy. I trochę tak jest, jak choćby w przypadku kawalerii. Karabinek kawaleryjski jest absolutnie poprawny, słyszałem gdzieś jakieś przekazy, że dało się go przeładować jedną ręką, jednak druga broń jaką jazda konno daje nam do dyspozycji czyli szabla jest niedociągnięta. Ponieważ w grze jest nam dawana do dyspozycji lekka szabla kawaleryjska wz. 1796, a podczas Wojny-która-miała-skończyć-wojny używany był miecz kawaleryjski(czasem nazywany ze względu na rękojeść i jednosieczność głowni szablą) wz. 1912, albo trochę wcześniejszy, bliźniaczo podobny, wz.1908. Nawet pod koniec wojny, kiedy istniały już pistolety maszynowe Bergmann MP18, jednak do końca wojny wyprodukowano ich jedynie 10 000, zamówionych 50 000. I używały go jedynie Państwa Centralne, czyli Osmanie, czy Niemcy, ale nie Brytyjczycy. Oczywiście jest szansa na zdobycie broni wroga, jednak ze względu na specyfikę amunicji, jaką było 9mm Parabellum, ciężko było używać zamiennie swojej, ponieważ brytyjska amunicja pistoletowa była o ponad 2mm szersza. Broń samopowtarzalna również jest zbyt hojnie jak na tamte czasy rozdawana. W armii brytyjskiej panowała doktryna celnego strzelania, zaś inne armie nie używały tej broni na szeroką skalę, gdyż była to po prostu stosunkowo nowa technologia. Więc armie nie zdążyłyby przestawić swoich żołnierzy na to uzbrojenie.

Chyba wolałbym stać po kolana w błocie w okopie pod Sommą, ale czuć znój i trud tamtych czasów zamiast bohaterskich czynów jakich dokonywałem w pojedynkę, albo małą grupą, jednocześnie wiedząc, że wszystko jest takie jak wtedy. Immersja byłaby pełniejsza, przynajmniej dla mnie. Z resztą Somma również mogłaby być spektakularna. Albo chociaż spektakularnie brutalna przez ogrom potyczek wręcz na łopatki o zaostrzonych krawędziach, pałki okopowe, noże, karabiny z bagnetami i pistolety. Może kampania będzie bardziej obfitować w tego typu scenariusze. Wtedy też bardziej skłaniałbym się zakupieniu tej gry, teraz mocno się waham.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/
https://www.youtube.com/user/LordTytusMandarynka

wtorek, 16 sierpnia 2016

Pisany vlog o samotności, i udawaniu.

Spotkało mnie ostatnio kilka sytuacji, które wywołały we mnie takie czy inne myśli, którymi chciałbym się podzielić.
Zacznę od tych sytuacji. Szedłem z dziewczyną od lekarza. Nic nadzwyczajnego, każdemu się zdarza. Na przejściu dla pieszych złapała nas starsza pani, z prośbą, żeby ją przeprowadzić przez ulicę. Znów. Klasyk. Zdarza się każdemu. Przeprowadziliśmy panią przez jezdnię, a ona spytała, czy możemy ją jeszcze kawałek podprowadzić, bo równie mocno naznaczony piętnem czasu jak tak ta Pani. Ja w tym momencie dostałem telefon z uczelni, moja dziewczyna podjęła starszą panią za rękę i szliśmy we trójkę. Przez cały czas słyszałem kątem ucha jak ta Pani o czymś opowiada. Skończyłem rozmawiać akurat kiedy dotarliśmy pod klatkę, w której mieszka starsza Pani. Pożegnaliśmy ją i poszliśmy w swoją stronę. I zaczęliśmy rozmawiać, o co chodziło z tym telefonem, i co ważniejsze, że od tej pani biło straszliwe osamotnienie. Nie samotność, która jest wyborem jednostki, a osamotnienie. Porzucenie, zapomnienie. Przynajmniej tak te dwa pojęcia definiował prof. Tadeusz Gadacz. Można oczywiście z osamotnienia uczynić samotność. Po prostu pogodzić się z tym stanem, w jakim się znalazło i szukać w nim jedności z samym sobą przez pasje i rozmyślania. Człowiek jest mimo otoczenia się ludźmi w dużej mierze samotny. Kiedy kładzie się spać, kiedy idzie ze słuchawkami na uszach. Kiedy stoi na przejściu dla pieszych. To są te małe momenty, które umożliwiają człowiekowi zatopienie się w samym sobie i poznanie się. Wcześniej myślałem, że się znam, zanim zacząłem myśleć o sobie, kim jestem, jak reaguję w danych sytuacjach, czy co jest dla mnie ważne. To wszystko dzięki temu, że z osamotnienia uczyniłem samotność.

Druga rzecz, która ostatnio wydarzyła się w moim życiu, to spostrzeżenie robotnika przy remoncie fasady jednej z kamienic. I stał w oddaleniu od całej reszty ludzi pracujących przy tym remoncie. I mierzył szerokość wykutego otworu. Nie mogę powiedzieć, że stał w osamotnieniu, albo w samotności. Stał obok. I mimo, że wszyscy patrzyli w zupełnie inne miejsce, przez dłuższą chwilę w dość dużym skupieniu obserwował co zmierzył. Dopiero potem zrobił kilka kroków do reszty pracowników i kogoś z administracji budynku, bo w garniturze się kiepsko nosi worki z cementem. I tak złapała mnie myśl. Czy on udawał, że robi coś ważnego, żeby wyglądało dobrze przed administracją, czy nagle ten pomiar stracił na znaczeniu, a on nie chciał tego przyjąć do wiadomości, a może postanowił, że jak zaczął, to chce też skończyć. Ludzie czasem się tak zamykają w jednej danej czynności nie ważne, czy ma ona jeszcze sens, czy nie. To dziwne. Może to druga strona wsłuchania się w siebie i takiej podświadomej samotności?

Nagle, z dwóch absolutnie różnych sytuacji udało mi się wyciągnąć jakiś związek. I jest to nawet ogarnięty związek. Wracając do samotności, czy może raczej osamotnienia, to dopiero wyciągnięte do świadomości zaczyna nam doskwierać, i wymagać ujarzmienia. Stąd ludzie często to ignorują. Bo siedzi głęboko i nie sprawia problemu. Jako podsumowanie wrzucę po prostu ten tekst. Mówi za siebie wystarczająco jasno.

Herbert Zbigniew

Pan Cogito a perła

Czasem przypomina sobie Pan Cogito, nie bez wzruszenia, młodzieńczy swój marsz ku doskonałości, owe juwenilne per aspera ad astra. Otóż zdarzyło mu się pewnego razu, gdy spieszył na wykłady, że wpadł mu do buta mały kamyk. Umiejscowił się złośliwie między żywym ciałem a skarpetką. Rozsądek nakazywał pozbyć się intruza, ale zasada amor fati – przeciwnie, znoszenie go. Wybrał drugie, heroiczne rozwiązanie.
Z początku wyglądało to niegroźnie, po prostu doskwieranie i nic więcej, ale po jakimś czasie w polu świadomości pojawiła się pięta, i to w momencie, kiedy młody Cogito mozolnie chwytał myśl profesora rozwijającego temat pojęcia idei u Platona. Pięta rosła, nabrzmiewała, pulsowała, z bladoróżowej stawała się purpurowa jak zachodzące słońce, wypierała z głowy nie tylko ideę Platona, ale wszystkie inne idee.
Wieczorem przed udaniem się na spoczynek wysypał ze skarpetki obce ciało. Było to małe, zimne, żółte ziarenko piasku. Pięta była przeciwnie duża, gorąca i ciemna od bólu.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/
https://www.youtube.com/user/LordTytusMandarynka

wtorek, 5 lipca 2016

Pisany vlog po różnych wydarzeniach

Ostatnio zdarzyło mi się wyjątkowo nieprzyjemne przejście(żart jak najbardziej zamierzony) przez krakowskie Błonia. Szedłem z repliką broni białej, ponieważ trenuję posługiwanie się takową. Podczas przekraczania tej połaci zieleni w środku miasta zwróciłem uwagę psa, Rottweilera. Miał na pysku gumowy kaganiec, faktycznie wyglądał jak taka metalowa kratownica na pysku, ale był z gumy, lub twardego plastiku. Kiedy byłem mały sznaucer miniaturka mnie ugryzł i od tego momentu mam swoistą fobię wobec obcych psów. Wracając do sytuacji sprzed kilku dni, właściciele co prawda tego rottweilera zawołali, ale nie zwracali uwagi nawet na to, czy pies ich posłuchał i wykonuje polecenie, więc tylko zawołali go, po czym odwrócili się i poszli. Ja stałem jak wryty, bo cały czas górę nade mną brałem jak ośmioletni świeżo po ugryzieniu przez "Cerbera na miarę moich możliwości", poprosiłem właścicieli psa, żeby go wzięli, bo się boję... I w tym momencie od razu sprawa przeszła do trzeciego szeregu. Ot tak. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, czy wyjątkowo nerwowego krewnego Midasa. Bo otóż Pan Psa(PP) powiedział, że ON nie czuje się bezpiecznie w obliczu trzymanej przeze mnie treningowej, choć wciąż stalowej, broni białej. Nie wykazywałem żadnych oznak agresji,nie wygrażałem mu bronią, jak ją trzymałem dla niesienia, tak wciąż w ten sam sposób spoczywała w mojej dłoni. Im bardziej pan z psem się oddalał, tym bardziej mi wygrażał, że powinienem się leczyć, że jestem chory i on tu jest ciemiężony. Mówił większość z tego będąc już daleko ode mnie i odchodząc będąc zwróconym plecami. To była łyżka dziegciu. Na szczęście, miód miał dopiero nadejść. Pierwszą porcję dostałem po tym jak przytrzymałem drzwi w knajpie jakiemuś obcokrajowcowi. Podziękował mi wychodząc na zewnątrz lokalu z rękami zajętymi obiadem i napojem. Zjadłem, wychodzę z lokalu, on wciąż siedzi w ogródku lokalu, kiedy go mijałem jeszcze raz mi podziękował. Życzyłem mu miłego pobytu i poszedłem dalej. Niby absolutnie nic, ale takie momenty są niezwykle ważne w życiu. Pokazują, że świat nie jest tak zły jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Znowu mam wyjątkowo coachowski ton. Ale niech mi ktoś powie, że nie lubi kiedy jest się dla niego miłym. Prosta psychologia, chyba że jest się jak Syfon z "Ferdydurki" Gombrowicza, który w cierpieniu odnajdywał przyjemność, ale to był taki romantyczny wyjątek. Druga sytuacja, która również była niewymownie miła wydarzyła się na moim wydziale. Otóż pani prodziekan w związku z masą papierkologii przy obronach, warunkach nie miała czasu czegokolwiek zjeść, kilku studentów postanowiło kupić jej obiad w pobliskim chińczyku, i jeszcze poprosili mnie, żebym jej to anonimowo podsunął, co z niemałą przyjemnością zrobiłem. Zawsze przyjemnie jest robić coś miłego.

Tak właśnie spostrzegłem, że te dwie ostatnie sytuacje pokazują dwie strony tej samej monety jaką są zachowania uznawane za miłe. Dwie strony ponieważ, raz byłem stroną bierną, a raz czynną i jako takie należy je rozpatrywać. Tylko na jakich płaszczyznach? Może by ugryźć ten temat od strony psychologicznej? Jedyne co mi przychodzi na myśl, to zasada wzajemności. Czyli wymieniania podobnych sygnałów i jeśli pierwszym będzie sygnał pozytywny, to kolejne też takie będą. I na odwrót. Czy płynie z tego jakiś morał? Co dajesz to dostaniesz. Choć w tym wypadku to też nauka.

https://www.facebook.com/Lord-Tytus-Mandarynka-449225425101644/
https://www.youtube.com/user/LordTytusMandarynka