sobota, 11 czerwca 2011

Sonisphere 2010

Ale był rozpierdol! Co prawda support jak dla mnie był trochę jak druhny na ślubie, brzydkie, by na pewno nie przyćmiły panny młodej, ale mówiąc szczerze nawet filharmonicy berlińscy nie byliby w stanie przyćmić tej Pary. Killing Joke, okazało się być strasznym sucharem, a mówi to ktoś kogo nazywają mjr. Sucharski. Devin Townsent project był dziwny, ale jak dla mnie słaby. Volbeat zagrał naprawdę zajebiście, dwa bisy zagrali, kiedy zaczęli wrzeszczeć o trzeci po prostu zeszli ze sceny, bo nie mieli już czasu. Mastodon zagrał lepiej niż Volbeat. Tym magicznym sposobem doszliśmy do... MOTORHEAD'A. Nie wiem jaka była konkretnie setlista ich występu, ale liczy się, że zagrali zajebiście, udało mi się doryć w pogo do drugiego szeregu od barierek, widać też było, że Ace of Spades jest dla nich wielkim standardem, który nie do końca lubią, bo grali go po łebkach lekko, ale i tak był zajebisty. UP THE IRONS! Maideni rozjebali cały stadion. Oprawa była wspaniale przygotowana, a zespół w znakomitej kondycji. Jedyne co nie dopisało przy ich występie, to debile z Golden Circle. Maideni niby zeszli ze sceny, a tak naprawdę mieli zagrać "Run to the hills" wnioskując z setlisty z innych koncertów Iron Maiden na tegorocznym Sonispherze. Tak czy siak niby zeszli ze sceny, co już raz zrobili na wczorajszym koncercie, tuż przed "The number of the beast", a cały Golden Circle się rozszedł. To co mieli zrobić? Wygasili Telebeamy i puścili "Always look on the bright side of life". Ostatnie dwa koncerty, jednak były totalnym rozpierdolem, nie mogę się doczekać Korpiklaanów w październiku i kolejnych Maidenów.