poniedziałek, 21 grudnia 2015

O Polakach

Ostatnio bardzo dużo myślę o tym kim jest Polak... Może precyzyjniej, jakie cechy charakteru są przypisane do bycia Polakiem. Czy są takie w ogóle? Otóż dla mnie są, a konkretniej jest jedna. Jest to wieczna kontestacja wszystkiego. Kontestacja, czyli nie zgadzanie się ze wszystkim. Nie zgadzanie się z rzeczami, które zaistniają w Świecie. Zawsze komuś coś się nie podoba. Zawsze ktoś coś chce oprotestować. I ma to jak zawsze dobre i złe strony. A może raczej można to wykorzystać w dobrych i złych celach. Czyli dla konstruktywnej, lub nie konstruktywnej krytyki. Tu powinienem odesłać was do tego co napisałem o krytyce. Ale tak czy tak muszę to przytoczyć jako dalszy ciąg wywodu.
Konstruktywną jest krytyka, która punktuje słabości i pokazuje sposoby naprawy. A przynajmniej próbuje ich szukać. Niekonstruktywną jest taka, która tylko poszukuje każdego słabego punktu i jak tonący brzytwy się go chwyta, żeby tylko skrytykować.
Ważna jest również forma w jakiej jest to wygłaszane.
Pisałem już o tym w tekście o hejcie i mowie nienawiści, ale znów wyjdę wam naprzeciw i po krótce przypomnę. Hejt jest opartą na niepełnych przesłankach krytyką. Mową nienawiści jest tylko formą wyrażnienia hejtu. Więc można to wyrazić jako hejt, można to również wyrazić w jakiś spokojny, kulturalny sposób. Hejt i mowa nienawiści są rozdzielna ponieważ można hejtować nie posługując się mową nienawiści. Wtedy objawia się to jako zakrzyczenie rozmówcy. Nie dopuszczenie go do możliwości wyjaśnienia i doprecyzowania. Z drugiej strony oczywiście rozmówce po usłyszeniu takiego hejtu nie zawsze ma na to ochotę.
Wydaje mi się, że przynajmniej część Polaków jest aktualnie w takim stanie, że pod pretekstem przedstawiania "prawdy objawionej", której akurat zdarzyło się pokrywać z poglądami danego głoszącego swoje poglądy człowieka, przekrzykuje rozmówcę, bo poglądy głoszącego są słabo podparte. Ludzie nie szanują wiedzy. Nie szanują również tych, którzy chcą wiedzę przekazać. Wiem, że to pusty frazes, który ładnie brzmi, ale często odnoszę wrażenie, że rozmówca w ostatniej chwili gryzie się w język, bo jeszcze przez przypadek powie coś mądrego. I trzeba będzie dalej mówić mądre rzeczy, bo tak nie ładnie spadać z poziomem dyskusji. Nie wiem, czym jest wywołane właśnie to dyskredytowanie wiedzy, ale to też nie jest kluczową sprawą. Kluczową sprawą jest przywrócenie wiedzy należnego jej szacunku, ponieważ jeśli nie będziemy szanować wiedzy, to świat straci jakiekolwiek podstawy i oparcie dla swojej obecnej formy. A jeśli obecna jego forma upadnie zacznie się regres w myślenie religijne i magiczne, brak zrozumienia dla otaczających nas przedmiotów i naiwność wobec wszystkich z zewnątrz. Można to zagadnienie powiązać z dumą narodową, o której Artur Schopenhauer powiedział, że jest pusta i stanowi wypełniacz dla ludzi nie stanowiących sobą niczego. I rozumiana jako duma z poprzednich pokoleń faktycznie jest czymś takim, zaś odwrócenie tej sytuacji, czyli próba dorównania wzorcom już stanowi motor napędowy dla działań aktualnych i przyszłych pokoleń. To wszystko co piszę, piszę żeby dorównać moim dwóm niedoścignionym wzorom jakimi są Zbigniew Herbert i Witold Gombrowicz. Herberta uwielbiam za jego autoironiczność i niesamowitą wiedzę na każdy nawet drobny temat. Zaś Gombrowicz miał niesamowity zmysł obserwacji ludzi i zauważania układów istniejących pomiędzy jednostkami, a po za tym za właśnie jego mocno krytyczne, sprowadzające na ziemię oko. Nie można być bezkrytycznym wobec siebie, ponieważ to powoduje stagnację. Gombrowicz w jednym z wpisów w swoim dzienniku pisał, że z jednej strony gorąco pochwala socjalizm za jego wspieranie wszystkich ludzi, z drugiej zauważa jak bardzo destrukcyjna może być taka pomoc, ponieważ pisał nawet, że jest to "wspólna bieda". Wszystko dla wszystkich na równym poziomie odbiera ludziom chęć dalszego rozwoju, bo i tak przeżyją, i tak mają to co im potrzebne. Ale rozwój opiera się nie tylko na tym co potrzebne. Czy potrzebne nam są fugi Bacha? Czy umarlibyśmy z głodu bez wiedzy, że to Ziemia krąży wokół Słońca? Nie, absolutnie dobrze poradzilibyśmy sobie z życiem na najprostszym poziomie bez tych rzeczy, ale właśnie chęć rozwoju, która jednocześnie spotyka się z gratyfikacją powodują rozwój i dają nam to wszystko czym potem możemy się zachwycać. Albert Einstein powiedział, że wyobraźnia bez wiedzy może tworzyć rzeczy idealne, wiedza bez wyobraźni co najwyżej doskonałe. Ludzie stali się zbyt zasadniczy, zbyt pałający obiektywizmu i jednej pewnej opinii na dany temat, a jeśli coś jest pewne to jak o tym dyskutować, skoro tak jest i już? Tylko, że skoro są dwie, albo i więcej wersji tego samego zdarzenia, to może nie są te relacje tak bardzo obiektywne jak byśmy chcieli w to wierzyć, że są?

poniedziałek, 30 listopada 2015

O cierpliwości i upartości

Jest takie chińskie przysłowie, że jeśli wystarczająco długo będzie się siedzieć nad brzegiem rzeki, to ujrzymy ciało naszego wroga powoli dryfujące z nurtem. To jest jak dla mnie opis człowieka cierpliwego. Człowiek uparty złapie wroga za głowę i utopi, a później jego ciało wrzuci do rzeki. I być może nawet ktoś cierpliwy je zobaczy. I znowu wszystko sprowadza się do woli. Do tego jak silna jest w człowieku. Człowiek z silną wolą będzie uparty, podczas gdy ktoś o słabszej będzie cierpliwy. Ważną rolę odgrywa również sam cel, do którego jest dążone. Ponieważ są cele, do których nie da się dążyć uparcie. Jak na przykład tramwaj, samemu stojąc na przystanku.
Niby w jakimś stopniu mógłbym się odnieść do siebie samego i tego co robię, ale nie uważam, żebym był właściwym przykładem ponieważ nie jestem zakończonym przykładem. Nie zakończyłem swojego blogowania. Jednak dla dobra wywodu pociągnę ten wątek, bo zawsze potrzebny jest jakiś przykład, a ten jest mi najlepiej znanym. Piszę tę jedną notkę na mniej-więcej tydzień. Na szczęście przychodzą mi pomysły na notki tak, że mogę tak robić. Próbuję również ogarnąć inne moje pomysły, z tym już trochę gorzej, ale też jakoś idzie. Jednak nie mogę powiedzieć, że po za pisaniem mam inny cel. Chciałbym z tego żyć, ale nie jest to jakaś moja wielka fantazja. Tylko, czy faktycznie? Tak po prawdzie nie wyobrażam sobie siebie żyjącego z czegoś innego niż pisanie. Pomyślało mi się również o tym, że z kategorią uporu może w jakiś sposób oddziaływać metodyczność. Może z nią oddziaływać ponieważ jest jakimś opisem uporu. Cierpliwość, przez bycie bierną ciężko w jakiś sposób opisać, zaś upór przez jego aktywność może być albo metodyczny, albo chaotyczny. Metodyczny jest spokojnym doprowadzaniem wątków do końca, zaś chaotyczny jak sama nazwa wskazuje, jest szarpaniem zagadnienia po trochę z każdej strony. I znów zasięgnę do przykładu z własnego życia i twórczości, bo jak już zacząłem, to czemu nie? Jestem uparty, ale chaotyczny. Szarpię nie dość, że każdą sprawę z każdej strony, to jeszcze kilka spraw na raz. I nie wyobrażam sobie, że miałbym się stać metodyczny, ponieważ każde szarpnięcie każdego zagadnienia daje mi pomysły na kolejne kęsy i kolejne sprawy do gryzienia.
I znalazłem kolejne dwa kęsy. Znów bardzo osobiste. Jedno dotyczy mojej nauki języków obcych, a drugie osiągania jakieś abstrakcyjnej idei bycia lepszym człowiekiem. W sprawie tych języków uczę się ich poza szkołą od ponad trzech lat z niezłym wydaje mi się skutkiem. Robię to w miarę metodycznie i jest to coś co daje mi pewne zadowolenie z siebie i poczucie rozwoju. ALE! Nie jest to realizowanie idei bycia lepszym człowiekiem. Ponieważ to realizuję przez choćby podejście do zagubionych turystów i zaoferowanie pomocy. Czasem ją odrzucą, czasem przyjmą. Nie ważne. Nie odpowiadam za wszystkich. Nie jestem wszystkimi. Jestem sobą i robię co mogę, żeby pomóc tym, którzy mają problemy. Jeśli ktoś prosi o pieniądze, czy inną pomoc materialną, pomagam w miarę możliwości. Niby filantropem nie jestem, ale lubię ludzi. Od jakiegoś czasu walczę z tą notką, bo nie mam zielonego pojęcia co dalej pisać, a jednocześnie uparcie dążę do jej wydłużenia, tylko czy słusznie? A może powinienem się uspokoić i cierpliwie poczekać aż przyjdzie mi pomysł na to jak ją dalej pisać? Trochę byłem cierpliwy, trochę uparty i to dało efekty. Przyznam szczerze, że zdarzało mi się siedzieć wpatrzonym w otwartą zakładkę z edytowaniem tego wpisu, a kolejne minuty muzyki rozbrzmiewały mi w czaszce. Kiedy przez jedną piosenkę nie udało mi się napisać choćby zdania, zamykałem stronę i szedłem robić coś innego. Zostało również osiągnięte jednym spontanicznym zrywem pod hasłem:"Wiem jak skończyć ten wpis!". Więc usiadłem i zacząłem go kończyć. Metodycznie, ale ogólnie moja praca jest bardziej chaotyczna ponieważ po za tym wpisem mam jeszcze jeden już w jakimś stopniu stworzony, a po za tym masę innych rzeczy, nad którymi staram się pracować i je rozwijać. Nie mam zamiaru tutaj w żaden sposób wartościować, ponieważ każdy jest inny, pomyślałem jedynie, że może to komuś pomoże w systematyzowaniu własnego światopoglądu, a jednocześnie mi pozwoli się jakoś wypisać.

niedziela, 25 października 2015

Stereotypy i o tym jak bardzo są potrzebne.

Problem ze stereotypami jest taki, że jak się nad tym głębiej zastanowić to wszystko jest stereotypem. Nawet jeśli skonkretyzujemy coś do poziomu bimbru z Żytniej 34 w Koziej Wólce, to nadal odwołujemy się do stereotypu, bo każdy z nas pił inną butelkę i inaczej mu smakował. Stereotyp w psychologii nazywa się heurystykiem. Jest skrótem myślowym, szufladką, do której wkładamy wszystkie myśli i skojarzenia związane z danym tematem. W filozofii ta szufladka nazywa się toposem. Ewentualnie David Hume nazywał to ideą zbudowaną z wrażeń. Ta idea, topos, czy heurystyk sobie jest i tylko od jego zawartości zależy, czy jest pożyteczny, czy nie. Bo z jednej strony mamy stereotyp pracowitego Szwajcara, a z drugiej strony mamy mnóstwo szkodliwych stereotypów, których żeby nie utrwalać nie będę przytaczał.

To nie stereotypy są złe. A treści poszczególnych. Ja sam ubieram się jak metal, co przywołuje negatywne stereotypy, nadal jednak nie uważam ich za coś złego. Staram się jednocześnie zadawać im jakiś kłam pomagając ludziom. I to nie tylko przez dorzucanie się do "browarka", ludziom nota bene podobnie ubranym do mnie, tylko na przykład zagubionym turystom. Zawsze podchodzę i pomagam im znaleźć to czego szukają. Stereotypy towarzyszą nam dopóki nasza wiedza na dany temat nie stanie dosięgnie stereotypów. Póki opieramy się na stereotypach i jeszcze zawierzamy im nie zdając sobie sprawy z tego, że to są stereotypy to uniemożliwiamy sobie dostęp do prawdziwej wiedzy na dany temat. Dopiero krytyka posiadanej przez siebie wiedzy, skonfrontowanie jej z innymi źródłami daje inspiracje to dalszego czytania i zwalczenia stereotypu. Faktem jest, że biorą się z niewiedzy, ale często jest to nieunikniona niewiedza. Bo jeśli spotykamy kogoś o kim tylko słyszeliśmy, że jest z "dobrej rodziny", że studiuje prawo i udziela się w stowarzyszeniach, to przed spotkaniem z nim tworzy nam się jakiś stereotyp takiego człowieka. Trochę to przypomina oczekiwania sytuacyjne opisywane przez Cooleya. Wnioskujemy na danych nam przesłankach, że dany człowiek będzie taki, a taki. A jeśli nie dostaniemy takowych, to wnioskujemy po pierwszym wrażeniu, które definiuje nasze przyszłe kontakty z danym człowiekiem. Choć jak twierdzą badacze może ono zostać zmienione. Tak jak stereotyp może zostać zmieniony w ciągu poznawania danego zjawiska. Blogerzy to też w stereotypie ludzie łasi na dary losu, albo ludzie z jakimś tam poczuciem obowiązku. Tutaj dochodzimy do problemu, który poruszyłem na początku. Do dwoistości stereotypów, do tego, że to nie one są złe, tylko treści w nich zawarte. Zawsze trzeba się przyjrzeć dokładniej danemu zjawisku, bo inaczej można przeoczyć jakiś ważny szczegół.

poniedziałek, 19 października 2015

Wstęp do formowania

Po przeczytaniu "Ferdydurki" doszedłem do wniosku, że forma jest najgorszą rzeczą na ziemi, i że należy ją ograniczać do minimum. Tylko co jest tym minimum? Nie śmianie się na pogrzebach? Nie złorzeczenie nowożeńcom? Zachowywanie się odpowiednio do sytuacji chyba najprościej mówiąc, ale wtedy to minimum daje nam bardzo nie wiele przestrzeni osobistej na bycie sobą. Z jednej strony nie wiele, ale aż nadmiar mamy tej wolności przy takim pojęciu minimum. Przecież większość czasu spędzamy na ulicach i możemy robić tam co nam się żywnie podoba, oczywiście dopóki nie wchodzimy w konflikt z prawem. Więc czemu ludzie dziwnie się na mnie patrzą kiedy idę i śpiewam co mi w słuchawkach leci, albo kiedy zimą idę i mam na głowie...czapkę! I dobra, przyznaję się bez bicia, wygląda ona jak skalp barana, ale historii noszono już na głowach dziwniejsze rzeczy. Nie chcę tu wyjść na onanistę, ale może mi trochę zazdroszczą tego, że przemogłem się i noszę czapkę, którą oni może by i chcieli, ale nie założą, bo wiąże ich forma. Przecież stateczny człowiek po nawet tej magicznej czterdziestce nie może już zrobić nic głupiego, bo jest stateczny i po czterdziestce i mu nie wypada. [tutaj kończy się pierwsza część notki]
Byłem dziś, kiedy to piszę, czy parę dni przed tym jak to czytacie na ślubie mojego bliskiego przyjaciela, ceremonia była piękna, wszystko było bardzo pięknie ładnie, ale jako, że z naukami kościoła Katolickiego, to stojąc w ławce miałem trochę czasu na przemyślenia i tak się złożyło, że były to przemyślenia na temat tej notki, ponieważ chciałem do niej wrócić jeszcze zanim poszedłem na ślub, stąd kiedy doświadczyłem czegoś bardzo wyrazistego w formie jak ślub nie mogłem nie zacząć się zastanawiać nad tym wszystkim. I kiedy jeszcze-narzeczeni siedzieli przed ołtarzem, a kapłan pytał ich o to, czy sami niepodlegle podjęli decyzję o ślubie odpowiadali "chcemy", to po pierwsze dziwnym mi się wydało, że odpowiadali każde za oboje, czyli i jeszcze-narzeczona odpowiadała "chcemy", za chwilę później jeszcze-narzeczony odpowiadał na po raz drugi postawione to samo pytanie "chcemy", zamiast oboje odpowiadać, albo tylko za siebie i wtedy uzasadnione są dwa pytania, albo niech oboje odpowiadają naraz, wtedy uzasadniona staje się forma liczby mnogiej. Ale wracając do poprzedniej myśli, to uznałem, że byłby to świetny moment za zabawę w pomidora, nie uważacie? Wyobraźcie sobie taki dialog:
Ksiądz: Czy dobrowolnie i bez żadnego przymusu chcecie zawrzeć związek małżeński?
Panna młoda:Chcemy
Pan młody:Pomidor
Pewno trochę zbiłoby, to wszystkich z tropu. A, jeszcze przed tymi pytaniami, ksiądz powiedział, że narzeczeni chcą nam coś powiedzieć. I byłem święcie przekonany, że wstaną, wezmą mikrofony do rąk i z pełną powagą powiedzą "lubię placki", a potem wyjdą z kościoła jak gdyby nigdy nic. Ale nic takiego się nie stało. Formie stało się za dość. Czym właściwie dla mnie jest forma? Bo to może być taka do ciasta, może być forma muzyczna, albo taneczna. Korzystając z dostępnej mi wiedzy socjologicznej mogę się pokusić o jakąś pełniejszą definicję niż z te oparte na gdzieś zasłyszanych nie zawsze nawet wyraźnie przeze mnie zaznaczanych myślach filozoficznych. Korzystając z teorii Charlesa Cooleya i stworzonego przez niego pojęcia "oczekiwań sytuacyjnych", czyli wyciągniętego w przyszłość stereotypu. Wiemy, że dane wydarzenia z reguły przebiegają w określony sposób, więc tego po nich oczekujemy i jesteśmy mocno zmieszani kiedy nagle coś się zmienia. Zaś Erving Goffman, twórca bardzo ciekawej teorii dramaturgicznej, której wycinkiem, czy uszczegółowieniem jest rytualizm interakcyjny właśnie w tym rytualizmie interakcyjnym definiuje rytuał, jako czynności mające dla wykonujących je, szczególne znaczenie, wykonywane są one często w specjalnym miejscu, czasie, czasem przy udziale ważnej osoby. Lub tłumacząc to dokładnie tak jak on to opisał w swojej książce "Rytuał interakcyjny", jest to czasowe wejście w bardzo specyficzną rolę społeczną. Czym jest rola społeczna? Każdym statusem, który można przypisać danej osobie, od mężczyzny, przez rodzica, brata, syna, aż po urzędnika, dyrektora, czy blogera. Łącząc te dwie definicje, można stworzyć ich syntezę. I tak też zrobię, czyli forma jest dla mnie krótkotrwałym przyjęciem określonej roli społecznej i postępowaniem zgodnie z nią dla nie wprowadzania niepokoju. Gombrowicz powiedziałby, że jest to przyjęcie określonej gęby.
Tyle już napisałem i żadnej konkluzji. Jako libertarianin mogę wygłosić swoje zdanie, że im mniej narzuconej z zewnątrz formy, tym lepiej. Ale jest to tylko i wyłącznie moje zdanie, którego będę bronił całym swoim jestestwem jednocześnie zdając sobie sprawę z możliwości tego, że bronię trudnej pozycji, oraz że każdy człowiek ma na każdy temat inne zdanie, ale tutaj wchodzimy już w fenomenologię. I te przemyślenia o formie mogą być trochę upolitycznione, by przekształcić je w rozmyślania o tym czy lepiej jest kiedy jednostka ma wolność niezdefiniowaną żadnymi prawami więc teoretycznie wolno jej również naruszać integralność innych osób, czy lepszym modelem jest wolność obwarowana prawami i przywilejami, gdzie wyraźnie wiadomo co komu wolno, a czego nie. Ale może nie uwnzioślajmy tak tej notki, to tylko blog. Wróćmy do poziomu międzyludzkiego, definiowania sytuacji na potrzeby chwili i tego co się wiąże z jej nie przestrzeganiem. Sytuację definiują wszystkie jednostki w niej udział biorące, dobrowolnie, choć nie zawsze są świadome tego jak wiele od każdej jednej pojedynczej zależy. W razie nagłego nie przestrzegania ustalonych zasad wobec wyłamującej się jednostki stosowane są różne wymiary ostracyzmu. Goffman pisał też, że kiedy jednostka sama zauważy "utratę twarzy" przez siebie, chce zapaść się pod ziemię, by po powrocie magicznie cofnąć się w świadomości ludzi do momentu przed popełnionym faux pas. Mimo, że sytuacje zbiorami są sobie podobne, czyli na przykład wszystkie śluby w danej wersji przebiegają podobnie, to w szczegółach są dopracowywane przez jednostki w trakcie trwania samego jednego konkretnego ślubu, ponieważ wszystko jest fenomenem. Forma jest też zatem możliwe, że czymś co porządkuje fenomeny. Tworzy w tym natłoku indywidualnych wrażeń jakieś... stereotypy? Tym zajmę się w następnej notce.


https://www.facebook.com/pages/Lord-Tytus-Mandarynka/449225425101644

poniedziałek, 12 października 2015

O miłości i punkcie widzenia.

"Jak zapalniczka płomień, jak sucha studnia wodę"

W tych dwóch wersach dobrze wszystkim znanej piosenki Perfectu zawierają się dwie zupełnie różne koncepcje miłości. Z jakich przyczyn i w jakim celu zapalniczka ma kochać coś, co ją wyniszcza? To się nazywa toksyczna miłość i jako takie nie powinno mieć miejsca. Sucha studnia faktycznie może kochać wodę, bo to jej nie wyniszcza. Wiem, że i jedno i drugie jest na pierwszy rzut oka takim samym związkiem, opartym na celowości i nadawaniu drugiemu przez pierwsze sensu istnienia, bo woda może istnieć bez studni, ogień bez zapalniczki też, ale sucha studnia jest zasypywana, lub pogłębiana, a pusta zapalniczka wyrzucana, lub na powrót napełniana. Takim związkiem są te zjawiska jedynie pobieżnie, bo jak się im przyjrzeć bliżej to zapalniczka powinna kochać ropę, albo studnia nie sucha powinna kochać wiadro, bo tak jak płomień zapalniczkę, tak wiadro opróżnia studnię z wody. Chodzi o stosunek dwóch podmiotów we wzajemnej relacji. Albo jeden daje więcej niż może, a drugi nie ma dość jak płomień i zapalniczka, albo jedno koi drugie i nadaje mu treść jak woda studni. Gdzie równocześnie to drugie potrafi to przyjąć i nie niszczyć drugiego.

Teraz uwaga, zrobiłem ten odstęp nie bez powodu. Chcę się do czegoś przyznać.
Bardzo chciałbym jakoś wpływać na ten Naród, ale jednocześnie jako ktoś kto ceni sobie wolność jednostki i jej powiązaną z wolnością niepodległość nie mam prawa nakłaniać do swoich poglądów. Bardzo długo męczył mnie ten problem, aż wreszcie doszedłem do wniosku, że jeśli będę faktycznie żył wedle głoszonych przez siebie zasad to będzie to właściwa forma. Ludzie będą mieli po prostu przykład kogoś kto już tak żyje, co da im jakieś doświadczenie przed tym jak tych zasad doświadczą na sobie samych. Jak to się ma do tych dwóch koncepcji miłości zapytacie?
Otóż tak, że idąc za tą myślą, metafora płomienia wydaje się być lepsza ponieważ wspomaga płomień i go wyzwala, zaś studnia wodę więzi w cembrowinie. Pomija się tylko fakt, że Zapalniczka na tym wszystkim traci, a studnia zyskuje zaś woda wychodzi mniej więcej na zero. Ale tak właściwie co się kryje pod terminami zapalniczki, ognia, studni, wody i miłości?
Miłość jest stanem, czym jest według mnie stan, wyjaśniam w poprzedniej notce, nie zacytuję, ponieważ nie lubię wyrywać z kontekstu. Zapalniczka jest tutaj osobą tego specyficznego sortu, który to nie musząc się wyróżniać niczym niezwykłym potrafi albo rozpalić w jakiś sposób swoje najbliższe otoczenie, albo jedną konkretną osobę. Wiem, że to wyjaśnieniem.
Znacie tę sytuację, kiedy rozglądacie się po pełnej ludzi sali, gdzie są osoby płci tej samej co Zapalniczka, prezentujący urodę większą od niej, lub mniejszą. Zakładamy, że w pomieszczeniu jest rozkład normalny wszystkich cech, czyli najwięcej jest przeciętnych. A jednak mimo, że są w pomieszczeniu osoby obiektywnie ładniejsze to jednak ignorujemy je, całą naszą uwagę poświęcając Zapalniczce? Albo wy też macie tego jednego znajomego podczas spotkań, z którym wpadają wam do głowy najlepsze pomysły?
To są właśnie Zapalniczki. To czy taka się faktycznie wypala, czy nie, to już inna sprawa, bo nie musi tak koniecznie być(odsyłam do notki pt:"O woli słów kilka").
Kim w takim razie jest Płomień? Jest osobą, która, tak jak według Terry'ego Pratchetta "Ludzie, którzy nie potrzebują innych ludzi, potrzebują innych ludzi, by im okazywać, że są ludźmi, którzy nie potrzebują innych ludzi.", tak Płomienie potrzebują innych ludzi, żeby błyszczeć przed nimi, daje i z tego dawania bierze siebie. Kim jest zatem studnia? Studnią będzie człowiek, który sam z siebie nie wiele daje, nie wiele sobą prezentuje, ale potrafi być niesamowicie oddany drugiej osobie. Zaś na koniec woda, jest to osoba, która nadaje treść Studni. Wiem, że większość tej typologii nie wiele mówi, ale te typy po pierwsze nie są Weberowskimi typami idealnymi, czyli woda nie jest jedynie wodą, ale może być częściowo nie tylko studnią, ale nawet i ogniem. Swoją drogą zauważyłem, że woda i ogień w tej typologii są sobie podobne. Obie potrzebują kogoś do pełni egzystencji. Jedynym typem, który wydaje mi się, że może egzystować samodzielnie, jest Zapalniczka, ponieważ przyciąganie przez nią uwagi nie jest dla niej ważne.
Tworząc takie typologie czuję się źle, bo wydaje mi się, że antagonizuję, ale jeszcze raz zaznaczam, że te typy przeplatają się między sobą.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

środa, 30 września 2015

Post o próżności.

Leżałem w łóżku, mimo, że była godzina dwunasta trzydzieści starałem się nie obijać więc przeglądałem polajkowane strony na fejsie. I jakoś wyskoczyła mi ta notka. http://kaluzapelnamirabelek.com/2015/09/27/piaskownica-dla-doroslych/. Pomyślałem, że czemu nie, przeczytam, będzie ciekawa, a ja będę jakoś mniej mitrężył czas. I co mi pomyślałem po przeczytaniu tej notki, otóż jest o próżności. A czym właściwie jest próżność? Od razu pomyślałem o pysze jako o biernej afirmacji siebie jako jednostki wyraźnie lepszej od innych. Zaś próżność jest aktywną formą tego uczucia? Emocji? Stanu? I jako forma aktywna poszukuje miejsc i sytuacji do bycia pysznym. Ah, jak szkoda, że nie ma już kanibali. Kilku co pyszniejszych pewno by z chęcią zjedli. Zadziwiła mnie niespotykana forma tego wpisu, ponieważ spodziewałem się czegoś podobnego do eseju, czy felietonu, a zastałem niezwykle zręcznie utkane opowiadanie, gdzie bardzo ładnie przepleciono historię z próżnością.
Zastanówmy się teraz czym jest właściwie pycha i próżność. Stanem? Emocją? Uczuciem? Zanim to zrobimy, powinniśmy zdefiniować każdy z tych trzech terminów i skoro już będziemy mieć zdefiniowane i zbiory i elementy, to będziemy wiedzieć co jest czym. Stan jest w moim rozumieniu permanentnym, a przynajmniej długotrwałym unoszeniem się jednej emocji na powierzchni danej emocji. Emocja. Czym jest emocja? Jest jakimś uczuciem? Czy te terminy tak właściwie się różnią? Czy może uczucie i emocja to to samo? Ciężko wyczuć i trzeba się nad tym pochylić mocniej. David Hume - szkocki filozof z XVIw., na którego teorii opierał się w swoich przemyśleniach Immanuel Kant twierdził, że w człowiek poznając najpierw odnosi wrażenia, które potem przekształcają się w idee, które są bardziej dokładne i szersze. Może z emocją i uczuciem jest podobnie? A stan jest formą manifestacji? Emocja wydaje się być raczej może jednak nie tyle słabszą, co krótszą, a uczucie jest bardziej długotrwałe. Można to porównać do dwóch żarówek, z których żarówka - emocja świeci jednym krótkim, ale bardzo jasnym impulsem, a uczucie świeci trochę dłużej, a słabiej. Zaś stan jest całym dużym żyrandolem pełnym żarówek.
To skoro pojęcia mamy zdefiniowane to zastanówmy się w jaki sposób nachodzą na siebie. Stan odrzucamy z tego rozważania, ponieważ jest bardziej kategorią rozciągniętą w czasie. Zatem jak interferują ze sobą emocja, uczucie, pycha i próżność? Jak powiedziałem na początku, pycha jest bierną afirmacją siebie będzie raczej dłuższotrwałym wrażeniem niż próżność, w takim razie będzie pycha emocją, a próżność uczuciem. Oczywiście jedno może przejść w drugie w dowolną stronę w zależności od woli jednostki, ale na razie rozważałem ten układ statycznie. Nigdy statystycznie, bo to krzywdzące dla jednostki. Ale nie tutaj o tym. Tutaj o czymś, o czym nie wiele wiem, bo jak raz zdarzyło mi się afirmować siebie pozując w szkole rysunku, ale byłem o to poproszony więc nieznane jest mi afirmowanie się agresywne. Narzucanie się z własnym jestestwem. Czyli według tego co napisałem trochę wcześniej nieznana mi jest próżność. Mam nadzieję, że wam też.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

niedziela, 20 września 2015

O nienawiści w internecie.

Ostatnio głośnym tematem stał się hejt w internecie i mowa nienawiści. Niestety jak przy każdej dyskusji toczącej się w internecie nie ma jasno zdefiniowanych pojęć, ani niczego na czym można by bazować w debacie, przez co cała sprawa przypomina dyskusję na imprezie. A to nie jest właściwie, bo nie posuwa świata dalej. Ta notka będzie w podzielona na trzy części.
a) czym jest hejt i mowa nienawiści
b) co się o tych zjawiskach mówi
c) jak się przed nią bronić

Hejt i mowa nienawiści są dwoma różnymi zjawiskami. Ponieważ hejt jest niekonstruktywną, opartą na niepełnych przesłankach krytyką. Muszę was tutaj, moi drodzy Czytelnicy odesłać do mojej notki o krytyce. Mowa nienawiści jest częścią hejtu jak dla mnie, ponieważ bez jej wkładu hejt nie będzie w pełni mocy. Innymi słowy mowa nienawiści jest tym co konstytuuje hejt jako hejt. Bez niej będzie tylko nie trafioną próbą wytknięcia błędu. Zaś mowa nienawiści jest w moim rozumieniu po prostu używaniem wulgaryzmów i inwektyw wobec rozmówcy w celu obniżenia jego poczucia własnej wartości i wykazania swojej nad nim wyższości przez zepchnięcie go do obrony już nawet nie w debacie, a w obrzucaniu się błotem. Artur Schopenhauer napisał książkę pod tytułem "Erystyka, czyli sztuka prowadzenia sporów", w niej zawarł po pierwsze trochę sposobów obrony przed podchodami w rozmowie, a po drugie wyróżnił trzy typy argumentów. Pierwszą grupą są ad rem, czyli odnoszące się bezpośrednio do przedmiotu dyskusji. Za przykład mogą tu posłużyć inżynierowie spierający się, o to jakich śrub lepiej użyć w projekcie urządzenia. Drugą są argumenty ad hominem, one tyczą się cech ludzkich i ludzi ogólnie. Nie są to według gdańskiego filozofa argumenty najwyższych lotów, ale nadal złe nie są. Najgorszą grupą według niego są argumenty ad personam, czyli własnoustne zmieszanie przeciwnika w błotem. Są to argumenty używane tylko wtedy, kiedy rozmówca nie ma innych argumentów. Mowa nienawiści to właśnie są argumenty ad personam, bez żadnej wartości merytorycznej.
Przejdźmy teraz do tego co się o tym mówi. Ta część sprowokowała mnie do napisania tej notki. Otóż mówi się o tym bez jasnego zdefiniowanie co jest czym, czym różni się jedno od drugiego. Stąd przekaz jest niepełny, widzimy coś, ale nie przemyśleliśmy co chcemy z tym zrobić. Dobrze jest sygnalizować istnienie złych rzeczy, ale etyka odeszła już od Sokratejskiego wywodzenia zła z niewiedzy, czyli twierdzenia, że ludzie jeśli będą wiedzieć, że robienie czegoś jest złe, to nie będą tego robić. To niestety nie jest takie proste. Ludzie postępują bardzo różnie w zależności od własnych upodobań. Dominuje myśl konsekwencjalistyczna. A myślenie Sokratesa było związane z deontologią, czyli nurtem rozważającym nie konsekwencje działania, ale je jako takie. Innymi słowy deontologia patrzy, czy ktokolwiek cierpi na dokonanym przez nas czynie, jeśli tak, to nie jest on wart dokonania. Problem z deontologią jest taki według mnie, że wymaga wyraźniejszego, ostrzejszego spojrzenia na świat, a także empatii. Empatia wydaje się być kluczową jeśli chodzi o tę sprawę. Pozwolę sobie na delikatną dygresję, Ci z was, którzy mnie regularnie czytają mogą zauważyć pewną sprzeczność, czy niezgodność mojego podejścia do konsekwencji i tego, że człowiek powinien być w stanie przyjąć konsekwencje swoich czynów, co niby umożliwia jako konsekwencję branie na siebie w ostateczności nawet, życia czy zdrowia innych ludzi, ale nie. Ponieważ człowiek jest pojedynczy i nie ma prawa wpływać na innego bez jego zgody i woli.
Teraz przejdźmy do ostatniej już części. Próby odpowiedzi na pytanie jak się przed tym bronić? Zdaję sobie sprawę, że łatwo jest powiedzieć "nie przejmuj się tym, nie ma czym się zajmować", czy mówić o tym na setki innych sposobów, ale wywrze to jedynie częściowy efekt. Bo to od czego właściwie powinniśmy zacząć, to albo dokonać niemożliwego i nie tyle odgórnie narzucić, co każdy sam w sobie powinien wykształcić nie odpowiadanie na takie komentarze. Bo bodziec nie wywołujący reakcji nie jest właściwym do powtarzania, a to zakończyłoby łańcuszek hejtu. Myślę, że musimy pójść trudną drogą i zacząć pokazywać sposoby jak sobie z takimi komentarzami radzić. Jak radzić sobie z mową nienawiści i hejtem. Nie jest to łatwe, ale jest to jedyne co możemy zrobić. Zanikają pozytywne wzorce moralne. Wszystkie wzorce są czysto intelektualne, ironiczne, sarkastyczne. Jeśli wprowadzamy do dyskusji takie figury musimy się liczyć z tym, że przenikną one do sfery moralności. Czemu w drugą stronę tak nie jest i Sokrates nie ma racji? Nie wiem. Po takim wstępie rzucę na koniec czymś co wpadło mi do głowy oglądając film na ten temat autorstwa Włodka Markowicza. Ma rację mówiąc w nim, że internet daje nienawistnikowi anonimowość, ale z drugiej strony osoba nienawidzona również jest absolutnie anonimowa. Czym się więc przejmować? Może to komuś pomoże. Mam taką nadzieję.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 19 września 2015

Obrona blogera

Tytusie lordzie Mandarynko,
jesteś oskarżony o zbrodnię największej wagi. O bycie prostytutką tego szczególnego typu, który zamiast kupczyć własnym ciałem, handluje czasem swoim i innych zamieszczając w sieci wpisy na blogu! Co oskarżony ma na swoją obronę?

Przyznaję się do bycia blogerem. Nie szukam uniewinnienia, ale jedynie możliwie łagodnego wyroku. Proszę o niego ze względu na bycie szczerym wobec zebranych, a jednocześnie konsekwentnym wobec samego siebie, co poczytuję sobie jako jedną z, jeśli nie największą swoją zaletę. Ponadto w swoich wpisach staram się szerzyć myśl nieco głębszą niż "chleba i igrzysk". Nie używam a przynajmniej nie celowo i świadomie chwytów retorycznych, a w polemice erystycznych. Dla swojego zdania jestem (przynajmniej w swojej opinii) bezlitosny i krytyczny, szukając zawsze drugiej strony i obie te strony konfrontując ze sobą. Przyznaję się do swojej subiektywności i nie bycia nieomylnym. Nie uważam się za człowieka lepszego sortu tylko dlatego, że mam czelność prowadzić bloga. Po prostu jak skacowany wymiotuje, tak i ja wyrzucam z siebie rzeczy, mam nadzieję, że o trochę większej wartości. Jako ostatnie pozwolę sobie zauważyć, że nie moralizuję uznając w sobie człowieka mającego skłonność do błędów, będącego wyznawcą jednej ze szkół etycznych, nie będącego nawet pewnym, czy jej nauki dobrze pojmuje.

To już jest ostatnia z notek o szczerości, ta jest próbą szczerej odpowiedzi na pytanie o powody mojego blogowania, a także ile jest to moje blogowanie warte. Uznałem, że forma obrony w sądzie może być ciekawsza w odbiorze.

wtorek, 15 września 2015

O szczerości.

Ciągnę myśl z poprzedniej notki...

I tutaj niby mogę, czy też powinienem podać link, ale na ile to będzie kierowane wolą zapoznania Was, moi drodzy Czytelnicy, z moją poprzednią notką i ciągiem myślowym, a na ile zdobyciem kolejnych wyświetleń? Zależy mi na jednym, a przez to na drugim.
Chciałbym, żebyście możliwie w pełni podążali za moim tokiem myślenia, a z drugiej strony wiem, że robi mi to wyświetlenia. Trochę takie niedźwiedzie zamiary.
Czytanie tej notki bez zapoznania się z poprzednią będzie trochę jak czytanie drugiej części dowolnej zwartej serii, czyli takiej gdzie wydarzenia w kolejnych książkach bezpośrednio wypływają z poprzednich.
Zostawię waszej woli i osądowi czy chce wam się wejść na bloga jako takiego i przeczytać całą poprzednią notkę. Ale szukając kolejnych przykładów. Choćby i makijaż można poddać analizie pod tym względem. Tylko pod jakim? Pod względem szczerości rozumianej jako otwartość motywów. Makijaż według mnie może być albo korekcyjny, albo imprezowy, gdzie korekcyjny ma za zadanie kryć niedoskonałości skóry, zaś imprezowy jest ostrym makijażem mającym przykuć uwagę do naszej osoby i jakiegoś konkretnego waloru twarzy z reguły oczu. Tylko, czy któreś jest choćby relatywnie lepsze od drugiego? Niby jak człowiek jest na imprezie to wie, że to makijaż, że pod tym są skazy. Z drugiej strony czy naprawdę na imprezie człowiek przywiązuje wagę do tego, że ktoś ma makijaż na twarzy?
Gombrowicz pisał w swoich Dziennikach o makijażu i czającej się za nim obłudzie. Dostrzegał ją z resztą nie tylko w makijażu, ale i choćby w butach na obcasie.
Ale żeby nie przedłużać rzucę jeszcze jednym tylko przykładem. Otóż:Wegetarianie. Czemu jest tak, że można kupić kotlety sojowe o smaku schabowego? Rozumiem wegetariańską chęć nie przyczyniania się do czyjegoś cierpienia, ale czemu ta chęć musi smakować jak to cierpienie? Może nie jest to złe, ale na pewno niezrozumiałe i dziwne dla mnie. Przeanalizujmy to pod względem tego, czy te motywy są otwarte. Z tego co mówią wegetarianie w przestrzeni publicznej, to tak, są otwarte. Bo albo powołują się na chęć ograniczenia zwierzęcego cierpienia, albo niechęć do jedzenia czegokolwiek z twarzą, albo z jakichś dziwnych przyczyn mięso im po prostu nie smakuje. Tu wróćmy do tych, którzy chcą ograniczyć cierpienie zwierząt. Nie chcę się spierać czy one faktycznie cierpią, ale na pewno i tak umierają i umrą, bo rzeźnie produkują "ile wlezie", a nie " tyle ile się sprzedało w ostatnim miesiącu", więc można by nawet powiedzieć, że jest to marnowanie ofiary tych zwierząt. Uzasadnienie o nie dokładaniu się do tego cierpienia jest właściwsze, bo wygląda jakby ktoś go używający zdawał sobie sprawę z tego, że wszystko aktualnie jest produkowane w trybie "ile wlezie".
Wracając do tematu szczerości, jako jawności motywów, to czy nie byłby piękniejszym Świat, w którym wszyscy są wobec siebie absolutnie szczerzy? Nie ma marketingu, reklam. Jest tylko szczera współpraca PRowa, o której i tak wszyscy wiedzą, że jest opłacona. ALE! Opłacany ręczy swoją reputacją i nie może się zasłonić tym, że to "tylko reklama". Czyli wracamy do odpowiedzialności i konsekwencji pojmowanej tak jak w innej mojej notce, tym razem tej o samodzielnym myśleniu. Czyli jako konsekwencji pojmowanej w sensie cechy i następstw naszych czynów. Czy jesteśmy gotowi jako ludzie z godnością wypić to piwo, które ważymy.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 29 sierpnia 2015

Trochę zdań o uprzejmości w formie pisanego vloga, ale nim nie będące.

Trochę się ostatnio podziało ciekawych rzeczy, które skłoniły mnie do pewnych przemyśleń.
Wstęp będzie trochę jak do pisanego vloga, ale jak widać po tytule jest to normalna notka.
Otóż wracając z wieczoru kawalerskiego mojego przyjaciela zobaczyłem, że zatrzymał się samochód. Zanim zdążyłem się przestraszyć, zobaczyłem, że wysiadł z niego mój znajomy i spytał, czy mnie gdzieś nie podwieźć, bo wyglądam na wstawionego(Nie tylko wyglądałem. Byłem i dlatego się nie przestraszyłem do momentu, w którym go rozpoznałem, a wtedy już nie miałem się czego bać). Odparłem, że nie, bo mam już niedaleko. Mówiąc szczerze to nie znamy się jakoś bardzo dobrze, łączy nas wspólne hobby, które wymaga sporego zaufania dla drugiej osoby. Wiem, że mogę mu ufać, że jest bardzo spoko człowiekiem, ale nie spodziewałbym się, że zrobi coś takiego.
Druga sytuacja to stary odgrzewany kotlet. Otóż chodzi o sprawę pomiędzy właścicielem browaru Ciechan. Panem Markiem Jakubiakiem, a bokserem - Dariuszem Michalczewskim. Sprawa rozeszła się o to, że "Tiger" przyznał się do wspierania środowisk najprościej mówiąc "nieheteronormatywnych", na co pan Jakóbiak odparł, że życzy mu dwóch ojców, to przynajmniej będzie miał co possać(jakby w normalnych rodzinach nie było pedofilii i kazirodztwa). Ostatnio co ważne dla notki, pan Jakóbiak powiedział w wywiadzie, że sobie to nieporozumienie wyjaśnili. Trzecia rzecz to sytuacja, która spotkała mnie na poczcie. Otóż idę sobie wysłać list, jestem pierwszy w kolejce, a w okienku stoi starszy mężczyzna, który bardzo żywo z panią na poczcie rozprawia. W pewnym momencie, starsza koleżanka Pani-do-której-czekałem odezwała się: "Więc składa Pan zażalenie?" Na co Pan odpowiedział: "Tak", chwilę jeszcze stał, zażalając się pisemnie po czym odszedł. Podszedłem do okienka, uprzejmie podałem Pani-do-której-czekałem list i jakiś tak po za zwyczajowym "dzień dobry", powiedziałem jeszcze, że zawsze najłatwiej obwiniać posłańca. Panie w okienku się uśmiechnęła i wyjaśniłam że ten Pan zażalił się na to, iż pomimo dwukrotnego awizowania nadana przez niego przesyłka nie została doręczona. Czekała na poczcie w miejscu docelowym przez trzy tygodnie, a mimo tego nikt jej nie odebrał. Ale to nie jest ważne.
Ważne jest sedno sprawy. A nim jest uprzejmość i, aż się ciśnie na usta "właściwe" podejście, ale to jest po prostu ludzkie podejście. Takie, które ponoć jest przyrodzone i niezbywalne wraz z godnością.
Choć tutaj dam taki kijek. Mówi się, że żadna praca nie hańbi, a z drugiej strony ponoć można się zhańbić na przykład się prostytuując. Te wszystkie trzy sytuacje mogły się potoczyć zupełnie inaczej gdyby Ci ludzie uszanowali nawzajem swoją godność.
Po pierwsze znajomy mógł się nie zatrzymać, a ja nigdy bym się nie dowiedział, że mnie mijał. Może nie było by to nieuprzejme, ale nie byłoby uprzejme, jeśli podążacie za moim tokiem rozumowania. Jego zachowanie nie wywarłoby na mnie negatywnego efektu, ale też nie wywarłoby pozytywnego.
Oddałem dziś krew i zastanawiam się czy to również jest uprzejme. Jak właściwie rozumiem uprzejmość? Jest to dla mnie zbiór wszelkich zachowań, które mają niewielki pozytywny wpływ na drugą osobę. Zaś zachowania, które poważnie oddziałują w sposób pozytywny są dla mnie życzliwymi.
I teraz jak się nad tym zastanawiam to zatrzymanie się przez znajomego jest zachowaniem życzliwym, a nie uprzejmym. Nie jest ważnym, że przez nie wielką odległość od mojego celu mu podziękowałem. Ważnym jest, że w możliwości był gotów zabrać mnie kawałek nawet i pod prąd w stosunku do kierunku, w którym się przemieszczał. Nie mówię, że byłby skłonny pojechać na drugi koniec miasta, a na pewno jakiś kawałek w jego stronę byłby gotów pojechać. Teraz, czy oddanie przeze mnie krwi jest życzliwe, czy tylko uprzejme?
Potencjalnie może moja krew służyć do transfuzji w trakcie operacji, do badań nad lekami, albo do produkcji leku. Moja znajomość farmacji jest znikoma, ale wydaje mi się, że każde z tych zastosowań jest ważne i wywiera duży efekt na drugiej osobie. Jest to też spory wysiłek, czy też dar ze strony oddającego krew, ponieważ to na resztę dnia wyłącza człowieka z życia, a po za tym gdyby dało się takie leki syntetyzować z krwi zwierzęcej to pewno by tak robiono.
Ostatnio byłem ze znajomymi pod namiotem. Składaliśmy już obozowisko i bardzo zależało nam na czasie. I przyznaję się, że zachowałem się bardzo nieuprzejmie. Najpierw odepchnąłem kolegę, który blokował dojście do namiotu, a potem dopiero go przeprosiłem. Byłem zmęczony i chciałem możliwie szybko zwinąć obóz, co nie zmienia faktu, co nie usprawiedliwia mnie w żaden sposób. On niby się nie obraził, ani tym specjalnie nie przejął, ale ja jednak powinienem był ugryźć się w język.
Kolejne co jest bardzo ciekawe, to historyjka, która krąży gdzieś po internecie. Otóż któryś z naszych urzędów skarbowych wysłał do jednego z dłużników kolejne upomnienie, jednak w formie różni się ono potężnie ponieważ nie jest napisane urzędowym dialektem Polskiego, a takim zwykłym, ludzkim Polskim. I efekt był piorunujący. O wiele szybszy zwrot należności. Czyli kapitan Państwo może być uprzejmy i normalny, co więcej lepiej to działa niż jego normalne modus operandi.
Tutaj powinienem podsumować. Ale ciężko mi. Po pierwsze dlatego, że nie chcę pójść w moralizatorstwo, a w takim temacie bardzo o to łatwo, zwłaszcza, że wszyscy wiemy o tym, że należy być uprzejmym. Więc co? Silić się na jakieś mądrości o uprzejmości? To wionie truizmami, a po za tym jest zawoalowanym moralizatorstwem. Swoją drogą szczerość i nie szczerość w kontekście widoczności faktycznych motywów jest bardzo ciekawa, ale o tym kiedy indziej.

piątek, 14 sierpnia 2015

Problemy sławy w dobie cyfryzacji.

Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to bezpośrednio dotyczyło, jednak bywając na różnych akcjach gdzie są zaangażowane osoby sławne widzę, że w relacji Sławna Osoba-fan, SO ulega urzeczowieniu. Po prostu ludzie robiąc sobie zdjęcia ze swoimi ulubionymi twórcami internetowymi(bo głównie na takich meetingach bywam) wyglądają jakby robili sobie zdjęcie z figurą woskową/zabytkiem, ale na pewno nie z żywym człowiekiem, który poniekąd właśnie dla swoich fanów przyszedł. A oni nic. Fotka, podpis i pa pa. Mnie osobiście zawsze bardzo ciekawiło jacy Ci ludzie są naprawdę. I przyznam szczerze, że mam szczerą nadzieję kiedyś ich poznać. W jakiś sposób wpłynęli, lub cały czas wpływają na mnie, na moje jestestwo i na moje bycie. Tak jak w poprzedniej notce napisałem przy pozowaniu. Też to była pewna wersja bycia celebrytą, epatowania sobą, ale z wymuszeniem skupienia na pozującym wielkiej uwagi. A aktualnie doświadczam z zewnątrz rozmycia uwagi i autorytetów, czyli widzę że ludzie słyszą, ale nie słuchają, patrzą, ale nie widzą. Brak w tym wszystkim cząstki świadomości odpowiedzialnej za skupienie. Można nawet wysnuć wniosek, że ludzie egzystują, ale nie żyją. A jedynym co powoduje jakiekolwiek znamiona podwyższonej aktywności jest nagła zmiana, która jak igła dźgająca nogę martwej żaby powoduje podrygi... Ale się patetyczny zrobiłem. Powinienem dostać nagrodę patanta roku(mutacja patosu z palantem).
Nie chcę dalej ciągnąć tego wątku, bo to po części już opisałem w poprzednich notkach, a po za tym nie to jest tutaj zagadnieniem. Wracając do sławy w dzisiejszych czasach, to jak odnosić się do kogoś kto jest sławny, ale jednocześnie nie jest sławny w taki poważny sposób? A przynajmniej w sposób, który nie jest uznawany za poważny. Bo jak uznawać kogoś za poważnego jeśli jest po prostu sobą? Nie dokonał żadnej metamorfozy, żeby stać się sławnym. Taki ktoś też się nie izoluje od widzów, a wręcz do nich lgnie. Nie ma żadnego kontrastu między nim, a społeczeństwo lubi kontrasty. I jeśli ktoś się nie wywyższa to czemu niby ma przecież być niezwykły? Ludzie jednak sami spłycają swoje interakcje ze swoimi idolami. Za dowód może posłużyć choćby to co Ajgor Ignacy(https://www.youtube.com/watch?v=ZbZNUVMfB4k&feature=youtu.be) mówi w wywiadzie u Łukasza Jakóbiaka. Mówi tam, że nawet nikt nie stara się z nim prowadzić normalnej rozmowy, a wszyscy jedynie mu potakują.
Jakie są wyznaczniki wspomnianej przeze mnie poważnej i nie poważnej sławy? Dystans do niej i do siebie w roli kogoś sławnego. Skłonność do obrażania się o cokolwiek. Wywyższanie się. Uważają się za lepszych od zwyczajnego człowieka, a nie do końca mają ku temu podstawy. Ale przez to, że gwiazdy od pewnego momentu(, który można nazwać początkiem nie kinematografii jako takiej, ale tej która miała już fabułę, bo wtedy zaczęły się gwiazdy.
A jeśli już przy gwiazdach jesteśmy, to czy nie jest jej los tragiczny? Być otoczonym ludźmi, którzy uwielbiają jeden fragment Twojego życia, podczas gdy każdy inny może się sypać, albo nawet i nie istnieć. Pisał o tym profesor Tadeusz Gadacz w swojej książce "O umiejętności życia". Przytoczył tam hipotetyczny przykład skrzypka, który na koncercie jest obdarowywany owacjami na stojąco, a po powrocie do swojej garderoby płacze, bo jest osamotniony. Profesor wyróżniał również samotność i osamotnienie. Samotność jest wyborem jednostki, może być czasowa, może być stała. Osamotnienie najprościej przyrównać do ostracyzmu, kiedy to wbrew naszej woli, czy też chęci bycia z ludźmi jesteśmy sami. Drugim, który o tym pisze jest Voltaire, muzyk, w swoim utworze "The Devil and mister Jones" (https://www.youtube.com/watch?v=XMHPWH4dUJ4&index=5&list=PLBrz0CctEXH7-u0jADiPJparhGBsgU4R7), opisuje walkę diabła z aniołem o duszę pana Jonesa, który może stać się wielkim w jakiejś dziedzinie życia, przepłaci to jednak anonimowością i osamotnieniem, choć na własne życzenie. Anielica mówi mu, że zbrodnią wbrew niebiosom jest choć na chwilę chować tak piękny uśmiech, żeby pokazał swoją twarz, a zawsze będzie kochany i nigdy nie będzie sam, ale nie będzie w niczym wybitny. Czy naprawdę trzeba płacić tak wysoką cenę, za sławę? Człowiek sławny daje w pewien sposób całego siebie ludziom, w krótkim wymiarze czasu, jednak danemu występowi, czy napisaniu książki musi się poświęcić całkowicie przez długi okres czasu, żeby takie coś z siebie wydać.
Tylko czemu jeśli ludzie lgną do kogoś takiego jak ćmy do ognia wciąż jest to osoba, tak naprawdę osamotniona. Tego w obecnym momencie nie wiem.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 1 sierpnia 2015

Pisany vlog #6

Spacerowałem sobie wczoraj po Krakowie, a jeśli o tym piszę to znaczy, że coś ciekawego się podczas tego wydarzyło. Po pierwsze zawędrowałem do okolicy gdzie się wychowałem, zobaczyłem, że okno mieszkania na parterze gdzie mieszka mój przyjaciel z dzieciństwa jest otwarte. Postanowiłem sprawdzić, czy jest w domu i ostatkiem woli powstrzymałem się od krzyknięcia jego imienia jak to zwykłem robić dziecięciem będąc. Podszedłem do domofonu, nacisnąłem guzik odpowiadający za zadzwonienie do jego mieszkania i jak kiedyś powiedziałem "Dzień dobry, czy jest XXX?". Okazało się, że jest. Wszedłem na klatkę, otworzył mi. I po początkowym zdziwieniu, że się pojawiłem powiedział, że ma czas na pięć minut pogadać przed kamienicą. Stoimy, rozmawiamy. Nic się nie dzieje. Woła przez okno brata i mówi mu, że skoro trzeba pójść zrobić zakupy to on pójdzie. Ich ojciec wyszedł do okna dać mu kasę. Kiedy się przywitałem najpierw mnie nie rozpoznał, potem z racji noszonego zarostu nazwał Rumcajsem. I jak za młodu poszliśmy na pobliski plac targowy po zakupy. Włóczymy się, gadamy. Nic się nie dzieje. Wracamy. Potem wygospodarował jeszcze kolejne dwadzieścia minut czasu. Idziemy na pobliskie błonia, siadamy na ławce. Gadamy. Czas się kończy. Rozchodzimy się. Ja dalej włóczyć się po mieście, on do swoich spraw. Niby nic wielkiego. Gadanie, chodzenie. A dla mnie to wszystko miało niesamowite znaczenie. Poczułem się znów jakbym miał 15 lat. Czasem fajnie jest poczuć się poniżej swoich kompetencji. Można wtedy bardziej docenić to kim się jest i co się osiągnęło.
Ale to nie jedyne ciekawe co się u mnie podziało. Spacerowałem dalej, doszedłem do plant i widzę kobietę na ławce. Nic niezwykłego, jednak książka, którą czytała była już bardzo niecodzienna, ponieważ czytała Prousta. Pierwszy raz widziałem kogoś kto trzymał książkę tego autora w ręce. Ostatnią ciekawą rzeczą jaka mi się wczoraj było to jak cały czas dreptam sobie plantami ze słuchawkami w uszach. Czuję tapnięcie na ramieniu i zaczepia mnie facet. Łysy, koszulka z husarze, krótkie spodnie i takie adidaso-trampki. Czarne z białymi sznurówkami. Ja, koszulka Iron Maiden, spodnie-bojówki wpuszczone w cholewy butów. I właśnie o te buty, a nie o zawartość portfela, czy też poglądy zostałem zapytany. I to zostałem zapytany w bardzo uprzejmy i miły sposób. A przez temat narodowca przechodzimy do dwóch kolejnych, do wyglądu i pierwszego wrażenia, a także do tego co jest dzisiaj. Do rocznicy powstania warszawskiego. Zacznijmy jednak od wyglądu i pierwszego wrażenia. Spacerując wczoraj widziałem dużo turystów, którym chciałem pomóc kiedy widziałem, że stoją z mapą w ręce i nie wiedzą do końca gdzie są. Ich reakcją był, można to nazwać strachem. Faktycznie bali się mnie w takim stroju. Kiedy parę dni wcześniej, co prawda do innych ludzi, ale podchodziłem ubrany w jeansy prosili o pomoc, albo odmawiali, ale żaden z nich nigdy nie podskoczył ze strachu. A ja mówiłem zawsze w ten sam uprzejmy i spokojny sposób, czy potrzebują pomocy. A teraz przejdźmy do rocznicy powstania. Zauważyliście, że dzisiejszy dzień jest taki trochę pusty. Zaczyna się po godzinie siedemnastej? Wcześniej nie wypada nic robić, bo przecież to święto. A jednocześnie jest to święto puste. Smutnym jest to, że nie świętujemy żadnego z naszych zwycięstw, a jedynie taplamy się w bagnie porażki. Oni walczą już od godziny.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

niedziela, 26 lipca 2015

Pisany vlog #5

Dawno nie pisałem nic lżejszego. Przyda mi się, bo błądzenie po takich metafizycznych tematach odrywa od rzeczywistości. I zauważyłem dwie rzeczy, które mi się wryły w pamięć. Otóż czas jakiś temu byłem w Raciborzu, szliśmy ze znajomymi ze sklepu, mija nas matka z dzieckiem. Niby nic szczególnego. Spacerowała w stronę sklepu, z którego wyszliśmy. Pchała wózek dość raźno, ale nie biegnąc. A jednak było to za szybko, bo oto mijając nas jej pociecha powiedziała: "Matko, nie pędź tak." Dziecko miało ze trzy lata maksymalnie, bo później to już raczej dziecko chodzi, a nie jeździ w wózku. Nie wiem, nie pamiętam kiedy przestałem jeździć w wózku. Mały wtedy byłem. Właściwie odkąd pamiętam chodzę na własnych nogach. Ale to nie o mnie tutaj mowa. Kto z was słyszał, żeby trzyletnie dziecko mówiło w taki sposób? Trzylatki fakt faktem, mówią sprawnie, ale żeby używać form, które przez dorosłych zostały zapomniane? A, przynajmniej na pewno nie są używane w mowie potocznej. Gdzie takie formy językowe się uchowały? Może ktoś mu to przeczytał w jakiejś książce? Albo sam przeczytał, bo jest nadzdolny? Może po prostu, któreś z jego rodziców w stosunku do swoich rodziców tak mówi i to podpatrzył? Nie ważne skąd przeniknęła do jego języka ta forma, dobrze to rokuje na przyszłość, jeśli tylko gimnazjum jej nie wyruguje. Bo gimnazja potrafią przenicować człowieka na drugą stronę. Sam chodziłem do takiego, które było do tego zdolne, ale o tym w osobnej notce. Drugim co mnie uderzyło jest znowu dziwny zwrot, choć w trochę mniej zaskakujących okolicznościach. Otóż stoję sobie w busie do Krakowa. Nie miałem wtedy przy sobie słuchawek, więc nie mogłem się odciąć od rzeczywistości muzyką. Pozostało mi więc stanie w upale, pocenie się i słuchanie tego co się dzieje wokół mnie. Słuchałem więc jedynego co było ciekawego. Rozmowy dwóch starszych panów. Najpierw upewniłem się, że nie rozmawiają o niczym czego słuchać nie powinienem, typu problemy zdrowotne, czy też pieniądze. Rozmawiali o dzieciństwie. Obaj panowie byli z rodzin uzdolnionych muzycznie i z muzyki żyjących. W pewnym momencie jeden z panów użył słowa "Tatulko". I to mnie zadziwiło. To jest zwrot, którego w odniesieniu do swojego ojca mógł używać Wokulski, albo dowolny prapradziadek. Ale tego słowa użył pan w wieku lat mniej więcej pięćdziesięciu. To niesamowicie ciekawe, że takie formy językowe wciąż żyją. To również bardzo fajne, bo ożywia to nasz język. Aktualnie wytwarzane formy językowe są nudne, są tak bardzo skupione na wyrażaniu silnych emocji, że już się zużyły i nie niosą w sobie żadnego ładunku emocjonalnego. Profesor Miodek w wywiadzie powiedział kiedyś: "W ogóle dzisiaj jeśli coś nie jest „mocne” lub „masakryczne” to przestaje być atrakcyjne. Żyjemy w czasach, w których wszystko trzeba podkreślić mocnym przymiotnikiem, inaczej jest bezwartościowe.". To już nie chodzi o to, że coś bez tego wzmocnienia jest słabsze, a o to, że w ogóle traci jakiekolwiek znaczenie i wartość. A jednocześnie wszystkie te wzmocnienia są wypowiadane bez jakiegokolwiek, choćby najbardziej ulotnego poczucia mocy tego wzmocnienia. Zdaje się być ten czas, w którym żyjemy przepełniony pustą egzaltacją. Przeżywający każdą najmniejszą rzecz, ale przeżywający powierzchownie. W natłoku informacji zatraciło się ich znaczenie.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

wtorek, 21 lipca 2015

O samodzielnym myśleniu.

Tyle się słyszy i myśleniu samodzielnym, o nie zawierzaniu swojego życia autorytetom. A z drugiej strony co chwila widzimy ludzie, którzy są nam stawiani za wzór.Problem jest dla mnie o tyle poważny logicznie, że jak dla mnie nie jest możliwym myśleć całkowicie autonomicznie. Bo zanim zdamy sobie sprawę z tego, że może fajnie byłoby tak robić to nasze myślenie i tak będzie skażone myśleniem naszych rodziców i każdego kogo uważamy za wzór do naśladowania. Bardziej możliwym wydaje mi się zdanie sobie sprawy z tego, że nasze myślenie jako jednostki jest fenomenalną, czy też fenomenologiczną syntezą wszystkiego co świadomie, lub nieświadomie uważamy za ważne. Z drugiej strony mamy myślenie oparte na schemacie: "Wszystko już było. Nikt nie wymyśli nic więcej. Po co się wysilać próbując." A no właśnie dlatego, że te syntezy są jedyne w swoim rodzaju. Są fenomenami. Często nie są one jakoś bardzo odkrywcze, ale mogą tej odkrywczości nabrać. Mogę również same w sobie nie być niczym niezwykłym, ale mogą kogoś natchnąć do bycia wielkim.
Cała filozofia wydaje nam się nie być niczym odkrywczym, a jednak o tym czego dokonał Kant publikując swoje prace mówi się jako o "przewrocie Kopernikańskim", czymś porównywalnym ze sformułowaniem teorii heliocentrycznej. A Kant dokonał tylko syntezy angielskiego empiryzmu i francuskiego racjonalizmu. A teraz dla nas jest oczywistym, że dla zrozumienia zjawiska i poznania go ważne jest za równo poznanie przez doświadczenie jak i tych doświadczeń racjonalna analiza. Niby nic wielkiego, ale niesamowicie rozszerzyło horyzonty myślowe i umożliwiło powstanie kolejnych bazujących już na jego odkryciach systemów, czy też opracowań filozoficznych. Samodzielne myślenie... Ostatnio moja mama wspominała przy rozmowie ze znajomą jak to było kiedy było pierwsze w gimnazjum organizacyjne zebranie. Trzeba było zadeklarować, czy dziecko-nie-dziecko będzie, czy też nie będzie chodzić na religię. I moja rodzicielka jako jedyna wróciła z tą kartką niepodpisaną na zebraniu, bo chciała ze mną przedyskutować, czy chcę chodzić na te lekcje.
Z tego widać, że bardzo ważnym wydaje się być pogranicze woli i myślenia. Szanowanie cudzych myśli, póki nie godzą one w nas bezpośrednio, albo nie są krzywdzące dla jakiejś konkretnej osoby. Jeśli nie uszanujemy cudzej woli myślenia, poniekąd ją ograniczamy. A już Immanuel Kant powiedział, że: "Zawsze działaj podług takiej maksymy, wobec której chciałbyś aby stała się powszechnie obowiązującym prawem". Powszechnie obowiązującym, czyli oddziałującym na wszystkich. Z Tobą włącznie. Według Kanta jest również niezmiernie ważnym to, że to co jest złym uczynkiem, jest nim zawsze, nie ważne jakie są okoliczności jego dokonania. Jest to trochę wbrew jego fenomenologii, ale jednocześnie jest bardzo słusznym moralnie i etycznie ponieważ zamyka to możliwość robienia absolutnie wszystkiego: "bo ja jestem jeden jedyny w takiej sytuacji". Jest tak jak mówisz, ale jednocześnie jest bardzo wielu ludzi w podobnych sytuacjach. Są w na tyle podobnych sytuacjach, że można postawić między nimi, a Tobą znak podobieństwa. I jednak bardzo często ludzie nie naginają prawa, ani własnej godności aby sobie z tą sytuacją poradzić.
Strasznie tu moralizuję i odbiegam od tematu. W ogóle to nie powinienem był pisać "bardzo często", bo to jest takie określenie - wytrych. Niby coś określa, ale właściwie to stanowi tylko podkładkę dla moralizatora. Choć samo moralizowanie wydaje mi się być w obecnych czasach ważnym. Tylko nie moralizowanie na zasadzie "bądź dobrym", a "bądź pełnym". Odnoszę od jakiegoś czasu wrażenie, że coś takiego się podziało w ostatnich latach co odebrało jakiejś części ludzi siłę i wolę działania. Tylko jeśli człowiek ma w sobie wolę działania to będzie myślał samodzielnie, albo raczej samodzielnie syntezował wcześniej poznane fenomeny.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 11 lipca 2015

O woli słów kilka.

Od jakiegoś bardzo męczy mnie zagadnienie woli ludzkiej. Woli rozumianej jako motoru napędzającego życie człowieka od początku gdziekolwiek by nie był, aż do śmierci. I nie mam tutaj na myśli jej zmian wobec konkretnych jej przedmiotów, ale zmian jej natężenia i czynników, które te zmiany wywołują. Zastanawia mnie w tym wszystkim również fenomen mówców motywacyjnych. Nie mam zamiaru tutaj ich krytykować, raczej bardzo mi smutno, że w ludziach nie ma samoistnie tyle woli, że tacy ludzie są potrzebni. Ale najpierw wypadałoby, żebym opisał wolę. Jak ją rozumiem, czym dla mnie jest. Jest ona dla mnie motorem napędowym działań ludzkich mających inny cel niż utrzymanie czysto biologicznej egzystencji. I tak jak zacząłem o niej myśleć, to wyobraziłem ją sobie jako ognisko, które płonie gdzieś w człowieku. Akcje innych ludzi mogą je gasić lub rozniecać, te same akcje są również dostępne człowiekowi wewnętrznie.
Robienie różnych rzeczy ważnych dla danej jednostki z jednej strony zużywa energię płomienia, a z drugiej jej końcowym efektem jest paliwo, które z powrotem może zasilić płomień, a często nawet uczynić go jeszcze gorętszym. Wszystko się zasadza na tym jakie skutki pociągnie za sobą nasza akcja.
Konsekwencja i konsekwencje. Konsekwencja jako decyzyjność, konsekwencje jako następniki logiczne naszej konsekwencji. Konsekwencją jest również przyjmowanie tych następników z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Gombrowicz pisał o tym w swoich dziennikach, dopiero stawał się pisarzem, żeby nim w pełni zostać. Z drugiej strony Umberto Eco w jednym ze swoich felietonów wydanych w "Zapiskach na pudełku od zapałek" pisał o tym, jak zgubne może być odejście od konsekwencji. Podał za przykład zalecenie lekarza, żeby spożywać do osiemdziesięciu gram mięsa i wypijać maksymalnie jeden kieliszek wina dziennie. I całym złem w zjedzeniu dziewięćdziesięciu gram mięsa i wypicia dwóch kieliszków wina nie jest natychmiastowa śmierć, a właśnie złamanie własnej woli i obżeranie się jak poprzednio. Na pytanie czy zalecenie lekarza jest naszą wolą, spieszę z odpowiedzią, że tak. Jest. Po pierwsze dlatego, że sami z własnej woli zgadzamy się postępować zgodnie z jego zaleceniami, a po drugie dlatego, że nadrzędną jest wola życia zawarta w każdej jednostce. I nie jest to wola życia jak u Schopenhauera definiowana jako ślepy bezsensowny pociąg do odwleczenia śmierci, ale wola do egzystencji, czyli może faktycznie trochę odwleczenia śmierci w czasie, a po za tym do rozwoju duchowego i intelektualnego. Wola życia jest również konieczna dla realizacji każdej innej woli, ponieważ człowiek, żeby zrobić cokolwiek musi być żywy.
Kolejną rzeczą, która wydaje mi się ważna jest autoironia i dystans do siebie, a także świata, bo jesteśmy częścią świata innych ludzi, i sami stwarzamy swój świat poznając go, bo nie da się czegoś obiektywnie poznać. Zwłaszcza jeśli mówimy o wartościach etycznych jak dobro, piękno, sprawiedliwość, godność, szacunek, czy zło. Więc jak brać wszystko na poważnie jeśli cały świat stoi na piasku i równie dobrze może być fatamorganą. Wydaje mi się być pasującym cytat z Wittgensteina, zbiegający się również z badaniami antropologów Sappira i Whorfa, gdzie filozof powiedział, że "granice mojego języka są granicami mojego świata", a mistrz i uczeń antropologowie głoszą hipotezę o jakiejś dozie wpływu używanego przez jednostkę języka na jej sposób myślenia. Weźmy za przykład języki: polski i niemiecki. Wybierzmy słowo opisujące małe zielone owocki rosnące na niskich krzakach z kolcami. Po naszemu: agrest, może odnosi się to do agresji jakiej dokonują kolce gałęzi na nasze dłonie podczas zrywania, ale raczej jest to mało prawdopodobne. Jak się nazywa ten sam owoc za Odrą? Die Stachelbeere. Kłująca, lub dźgająca jagoda. Też myślę, że po polsku bezpieczniej go jeść.
Wracając do wątku woli. Pozwolę sobie przytoczyć przykład. Będzie jeden, będzie z mojego życia, będzie bardzo prywatny, ale nie znam ludzi, którzy to czytają więc piszę anonimowo.
Próbowałem popełnić samobójstwo dwa razy, oba były z bardzo błahych powodów, które rozdmuchałem jak szklaną bańkę, ona zaś z pomocą moich rodziców i znajomych została rozbita. Kiedy i jak to się stało? Pierwszy raz było w gimnazjum, po poprawce z matematyki w wakacje między pierwszą, a drugą klasą okazało się już pod koniec września, że będę musiał zaliczać semestr, kiedy nauczycielka mi o tym powiedziała kierowany impulsem powiedziałem nauczycielce: "Do widzenia" i skierowałem się do okna. Siedziałem na parapecie, kiedy krzyknęła "Adam!", to mnie rozproszyło, rozpłakałem się. Jakoś dałem radę. Przeszedłem przez gimnazjum, liceum. Po siedmiu latach nadeszło to znowu. Kolejny raz z podobnie błahego powodu. Miałem wtedy mnóstwo małych problemów na studiach, ciężko było mi się z kimkolwiek dogadać, chciałem się wycofać z każdej po za studyjnej formy aktywności, przyjaciele mi nie pozwolili. Tym razem z mostu Dębnickiego, ściągnęła mnie obca kobieta, dobre 10 minut stałem w samej koszulce przy 5 pięciu stopniach powyżej zera(wpadłem na pomysł, że jak wpadnę cieniej ubrany do zimnej wody to szybciej się wychłodzę w razie gdybym przeżył upadek), próbując zmusić się, żeby przeważyć się ciężarem ciała na drugą stronę barierki. Zadzwoniła na moją prośbę po karetkę, bo nie mogłem uspokoić nerwowego drżenia ciała. Sanitariusze pytali, czy coś brałem, pani Ewa, bo tak na imię mojej wybawicielce strasznie się obruszyła, że w ogóle podejrzewają mnie o to. Myślałem, że dadzą mi coś na uspokojenie i pojadą, a zawieźli mnie do babińskiego. Spytali mnie o datę. Odpowiedziałem, że 2014, a był już luty 2015. Ale szybko się poprawiłem i powiedziałem, że nie używam często daty rocznej, co jest prawdą, stąd się pomyliłem. Pani Ewa wymusiła na mnie podanie numeru telefonu do mamy, rodzice przyjechali do babińskiego. Badanie krwi w szpitalu potwierdziło, że nic nie brałem. Stojąc wtedy na moście działa się we mnie jakaś walka, o moje własne życie. Jeden głos mówił, żeby tego nie robić, że się wszystko poskłada, że będzie dobrze. Drugi mówił, że jestem beznadziejny, że nawet skoczyć nie potrafię. To był wtorek w lutym, skończyłem semestr, nawet bez większych problemów, wziąłem urlop dziekański, teraz sobie na nim siedzę i już całkiem mocno wróciłem do siebie. Stąd te wszystkie moje przemyślenia odnośnie woli człowieka. Ja moją wtedy straciłem. Moja wola życia była wtedy wolą według Schopenhauera. Ślepym, bezwolnym byciem, "bo się urodziłem i nikt od tego czasu mnie nie zabił". Mógłbym jeszcze tak lać wodę na temat swojego stanu wtedy, ale nie jest to potrzebne, bo ta linijką którą na to poświęciłem wystarczy.
A jak to wszystko cała ta wola się ma do mówców motywacyjnych i trenerów rozwoju osobistego, bo to od nich jakby nie patrzeć wyszedłem?
Otóż oni pracują na woli ludzkiej. Rozbudzają ją, sami mając z tego jeszcze więcej woli. Są jednak niestety trochę złem koniecznym. Mam tutaj na myśli, że bardzo źle jest kiedy ludzie, żeby faktycznie poczuć motywację do działań potrzebują kogoś kto cały czas jak cheerleaderka będzie za nimi stał i klepał go po plecach. Coś jest wybitnie z tym społeczeństwem nie tak. Powszechnie panujący typ woli to jednak jest ta według Schopenhauera. Co się dzieje, że mimo głoszonego "Czasu świadomego człowieka i obywatela", mamy coraz większy zanik świadomości? Wiem, że Mikołaj I powiedział, że głupim narodem łatwiej rządzić, ale teraz nie żyjemy w czasach kiedy to ma sens. A może jednak? Tylko to wpada w straszne teorie spiskowe, a po prawdzie to szkoły mają niezły program i 10 minut spędzonych w internecie może bardzo rozszerzyć naszą wiedzę na dany temat, więc czemu tak się dzieje, że ludzie nie chcą tego robić? Może czują się wyalienowani. Może przez to, że ledwo są w stanie zapewnić sobie i bliskim byt, to nie mają już siły na nic więcej, a jeśli nawet mają zarówno siłę i czas to wolą je spędzać w galeriach handlowych i przed telewizorem.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

środa, 17 czerwca 2015

Dwóch stron kija opisanie.

Zauważyliście, że rzadko się zdarza, żeby człowiek polemizował sam ze sobą? Żeby po przedstawieniu jednego punktu widzenia, zreflektował się i powiedział: "ale z drugiej strony...". Ludzie jakoś przestali polemizować sami ze sobą. Nie próbują też zrozumieć drugiego człowieka, podczas rozmowy z nim, a jedynie wpoić mu swój punkt widzenia, lub w przypadku jego oporu wobec prób konwersji, ośmieszyć i zwyzywać od głupich. Ludzie przestali chcieć się domyślać, a chcą tylko wiedzieć. A zdobytej wiedzy nie wykorzystują, ponieważ pokrywa ona trywialne tematy, jak na przykład co działo się na ostatniej imprezie, lub kto co zrobił. Spotkałem się z opinią jakoby było to spowodowane przez chęć bycia w grupie. Spotkałem się z tą opinią na facebooku, na stronie "Jasmine ToValli".
Możliwe, ale jednak bardziej skłaniałbym się ku jednostkowej woli wiedzy jako przyczynie takiego stanu rzeczy. Jednocześnie przy woli wiedzy ludzie boją się kontrargumentów, nawet podawanych w kontrolowanych przez siebie porcjach. Wiedza nie konfrontowana z niczym jest płytka i jednostronna. Wspomniana przeze mnie wcześniej postawa braku woli umacniania i swojej wiedzy powoduje z kolei nie chęć do polemiki, co z efektem spirali wzmacnia strach przed kontrargumentami. Dzieje się tak, ponieważ polemika wymaga od polemizujących szerokiego spojrzenia i tolerancji, czy też szacunku dla poglądów drugiej osoby i rozmówcy jako takiego. Następstwem opisanego przeze mnie stanu rzeczy jest to, że ludzie się kłócą, próbując jeden drugiemu narzucić swój punkt widzenia przy użyciu argumentów bez żadnej wartości merytorycznej, będącymi jedynie chwytami erystycznymi, jedynie pozornie ad rem, czyli odnoszącymi się do rzeczy, a tak naprawdę jedynie liżącymi zagadnienie przez szybkę. Zdaje mi się również, że ludzie nie potrafią, lub po prostu nie chcą widzieć, że nie tylko oni mają rację, nie chcą widzieć szarości, świat jawi im się jako monochromatyczny, rysowany mocną, wyraźną linią jak z jakiegoś komiksu noir, gdzie wszystkie kontury i granice są nawet zbyt wyraźne. Jedynie granice mentalne między głównym bohaterem i antybohaterem nie są tak wyraźne. Ale tego nie chce się widzieć. Potrzebujemy świata Smoka i Świętego Jerzego, czy Zygfryda. Wyraźnego zła i wyraźnego dobra. Materii i antymaterii, która w wielkim zderzeniu powoła do życia nowy świat. Tylko kiedy nastąpi to zderzenie? Bo obijają się o siebie te światy już od jakiegoś czasu. Ja nie mam pomysłu.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 6 czerwca 2015

Cebuloszynista #3

I tak mijają im dnie. Albo na skakaniu, albo na narzekaniu, że są po niewłaściwej stronie.


https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

czwartek, 4 czerwca 2015

Próba zrobienia lepiej

Jak takiś mądry to zrób lepsze. Pokaż lepsze jak potrafisz!
Taki zwrot zasługuje według mnie na to, żeby mu się dokładniej przyjrzeć.
To wyzwanie i kpina zarazem. Kpimy ironicznie:"Jak takiś mądry". Zakładamy jednocześnie, że rozmówca nie jest taki mądry i się speszy, że nie jest w stanie wykonać danej czynności lepiej. A co by było gdyby ktoś ten jeden raz był kamieniem dla przysłowiowej kosy, albo kreską dla równie przysłowiowego matyska i zrobił daną rzecz faktycznie lepiej. To dopiero byłoby kpiarstwo i ironia. Ale to się chyba nigdy nie wydarzy. Ten tekst jest zawsze wygłaszany w stosunku do osób, o których wygłaszający jest pewien, że nie są w stanie być lepszymi. Tylko raz w moim życiu zdarzyła się podobna sytuacja i to ja byłem tym, który zrobił lepiej. Rzecz się stała w gimnazjum. Otóż raz coś mnie tknęło i postanowiłem się pouczyć do sprawdzianu z języka angielskiego. Czas jakiś po sprawdzianie, anglistka oddaje nam sprawdziany i zadaje klasyczne pytanie czy był łatwy. Odpowiedziałem, że tak... A jedna z koleżanek jak się nie obruszy, i nie wrzaśnie:(pamiętam dokładnie słowa jakby to było wczoraj)"Ty zawsze mówisz, że był łatwy, a i tak masz słabe oceny, co teraz dostałeś?", odparłem jej-"czwórę".
Odpowiedziało mi milczenie. Miała niższą ocenę. Czyli ja nie ucząc się miałem takie oceny, jak ona ucząc się. I fakt faktem, nawet mając tak "słabe oceny", czyli na poziomie trójki mówiłem, że sprawdzian był łatwy. Bo on był łatwy, tylko my się nie nauczyliśmy wystarczająco. Teraz jak definiuję łatwość sprawdzianu spytacie? Jako pokrywanie się materiału na sprawdzianie, z tym robionym na lekcjach. Jako brak zadań wymagających jakichś specjalnych zdolności, czyli na przykład napisanie wiersza z rymami w układzie AB AB, stroficznego, z akcentami na trzecią sylabę, trzynastozgłoskowego. Wracając zaś do poprzedniej myśli, mi, aby wzejść o stopień w górę wystarczyło piętnaście minut. O ile lepiej napisałbym ten sprawdzian, gdybym na naukę poświęcił pół godziny? Ale po co jeśli sprawdziany nie są obiektywnym odzwierciedleniem wiedzy i umiejętności. Pozwolę sobie przytoczyć przykład. I to nie ten klasyczny, gdzie ja nie ściągałem i dostałem 3, a ktoś ściągał i dostał 5. Zupełnie inny, jeszcze ze szkoły podstawowej. Otóż mieliśmy do przeczytania jako lekturę szkolną "Przygody Odyseusza", autorstwa Jana Parandowskiego. Książeczka miała może 40 stron, co nie przeszkadzało mi jej czytać każdego wieczora od deski do deski przez bite dwa tygodnie, bo na tyle przed zaczęciem przerabiania ją wypożyczyłem. Przyszedł czas sprawdzianu ze znajomości lektury. W pierwszym pytaniu rozpisałem się tak bardzo jak tylko mogłem, nawet aż za bardzo. Ponieważ mimo tego, że napisałem w nim również odpowiedź na drugie pytanie(w odpowiedzi na pierwsze trzeba było streścić fragment na wyspie Polifema, a na drugie opowiedzieć o konsekwencjach tego pobytu, to nauczycielka zarzuciła mi nieznajomość lektury i wlepiła dwóję. Widzicie tu logikę? Bo ja nie. Jeszcze lepszym w "robieniu lepiej" jest kiedy za to zabiera się osoba o ewidentnych brakach w kompetencjach. Takich brakach, że po za jej zasięgiem jest nawet zrobienie dobrze. A jednak taka osoba chce pomagać innym. Chce już bez wyzwania, ale jednak robić lepiej. Mam tu na myśli administratorkę pewnej samopomocowej grupy dla blogerów. I pomyliła zamiast napisać "przynajmniej", użyła słowa "bynajmniej". Znacie ten ból? Jeśli nie to, się cieszcie, ale też was to czeka, zaś Ci którzy jak ja wiedzą o co chodzi to mogą się również cieszyć, że to rozczarowanie już za nimi. Jak bardzo trzeba się idealizować, żeby w ogóle czuć się w kompetencji poprawiania innych, a jednocześnie robić takie błędy? Sam idealny nie jestem, ale jednocześnie zawsze podchodzę do siebie bardzo samokrytycznie, a ludziom w obecnych czasach chyba bardzo tego brak. A i tak nie jestem lepszy od nich. To wszystko co tutaj napisałem, może być brane za tak bardzo obłudne. Mam nadzieję, że jednak nie sądzicie, że byłbym do czegoś takiego zdolny.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

środa, 20 maja 2015

Cebuloszynista #1


To jest ciuchcia, którą razem z Cebuloszynistą zabiorę was w podróż po Polsce, coś na wzór "Boskiej Komedii", Dantego. Ciuchcia kursuje raz w tygodniu. Z reguły w soboty, tylko dziś jest wyjątek.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

środa, 13 maja 2015

O doświadczeniach z wykładowcami.

To kilka historyjek z mojego studiowania, a także ze studiowania mojego brata. Otóż możliwe, że o profesorze Tadeuszu Gadaczu już pisałem, ale po pierwsze nie pamiętam gdzie i kiedy, a po drugie to bardzo fajna i krótka historia, więc czemuż miałbym jej nie opowiedzieć po raz drugi. Otóż miałem z nim pewien filozofio-pochodny przedmiot, na którym w trakcie wykładu padło nazwisko Paula Ricoeura. Słuchamy więc wszyscy słuchacze wykładu na temat tegoż filozofa. Gdzieś w połowie swojego opowiadania wspomniał tak sobie o, jak wypad do sklepu po pomidory i cebulę, to jak spacerował z wyżej wymienionym filozofem po jednym z krakowskich parków i dyskutował z nim o filozofii i życiu. Pomyślałem wtedy, że mam wielkie szczęście siedząc na wykładzie kogoś takiego i słuchając jego opowieści o filozofii. A dokładniej Hermeneutyce współczesnej kultury, bo tak się ten przedmiot nazywał. Ale nie mam tak wielkiego szczęścia jak mój inny wykładowca. Doktor Jan Galarowicz. Nie wie co to radość z życia ten, kto nie rozmawiał z tym człowiekiem. Widać było, że ten człowiek nieustannie cieszy się życiem, że jego dusza jest pogodna. Tak, pogoda ducha to pierwsze określenie jakie wpada mi do głowy, gdy myślę o tym człowieku. Niesamowite były z nim zajęcia. Prowadził dla nas ćwiczenia z etyki. Zajęcia trwały dwie godziny i piętnaście minut, ale on był bardzo zorganizowany i zawsze dzielił to na trzy części, oddzielone pięciominutowym przerwami. I nigdy się nie zdarzyło, żebyśmy przerwali w połowie jakiegoś zagadnienia, z powodu końca czasu. Zawsze w garniturze, zawsze mówił spokojnie, miał bardzo piękny głos. Zaliczenia u nich też nie były problematyczne. I nie mam tutaj na myśli trudności, a to jak bardzo niestworzone problemy potrafią czasem stwarzać wykładowcy. Moich doświadczeń nie ma w tym żadnych zaś słyszałem historię wedle, których obliczenia z wyższej matematyki poprowadzone tak, że nawet ja, który z matematyką nigdy jakoś bardzo za pan brat nie byłem, rozumiałem co i z czego, zostały ocenione na 3.0 i nazwane niechlujnymi. Przyznacie mi chyba, że coś tu było nie tak. Mój brat, z wykształcenia inżynier, choć ja jako socjolog w trakcie kształcenia podpisuję się pod tym obiema rękami. Otóż stworzył on typologię wykładowców uczelnianych. Oparta jest na dwóch kategoriach dychotomicznych, czyli takich, że albo się takim jest, albo nie i nie ma półśrodków. Jedną z tych kategorii jest wewnętrzna wola wykładowcy do przekazywania wiedzy, zwana dalej chceniem się, oraz robienie problemów, czyli wypiętrzanie krecich kopców do rozmiarów Mount Everest, zwana dalej robieniem problemów. Jak widać najlepszym jest wykładowca nie robiący problemów, któremu się chce. Każdy zna przynajmniej jednego takiego. Najgorszym zaś jest taki, któremu się nie chce, i który w dodatku robi problemy. Takich pewno też znacie, ale miejmy nadzieję że możliwie mało. Ale ostatnio zdarzyło mi się znów pozować z racji mojego upodobania do ekstrawaganckiego stroju. I napadało mnie w związku z tym parę rzeczy. Pierwszą jest obserwacja poczyniona w trakcie samego pozowania.
Otóż jedna z malujących mnie dziewczyn, za każdym razem kiedy proszony przez prowadzącą zmieniałem pozycję, uśmiechała się. Ćwiczenie polegało na szybkich kilkuminutowych szkicach. Dynamizm tak statecznej rzeczy jak malowanie, zmiana, wewnętrzny kontrast. Coś co zdawało się rozsadzać ją od środka. Jakby nawet chciała, żebym czynił nieznaczne zmiany pozycji w trakcie jednego szkicu. Widać po niej było to samo co w opisywanym przeze mnie doktorze Galarowiczu. Pogodę ducha. Stan nieustającego spokoju, kiedy dusza(,bo nie duch, to jest duża różnica.) wie, że wszystko jest dobrze, albo będzie dobrze. A nawet jeśli coś ogólnie ją męczy to, w danym momencie izoluje się od męczących bodźców i jest szczęśliwa. I jest to stała właściwość duszy. Można ją nabyć wypracowując, można się z nią urodzić, ale wtedy trzeba się pilnować, żeby nic jej nie mąciło, bo możemy ją utracić na rzecz tylko chwilowego szczęścia.
Drugą rzeczą jest kilka moich przemyśleń poczynionych o pozowaniu. Jest to epatowanie swoim jestestwem. To jest manifestowanie siebie dla innych, ale jednocześnie dla samego siebie, ponieważ można wtedy po prostu być. Nie robić nic. Tylko być. W tej czy innej pozycji, ale tylko być. Nie egzystować, nie istnieć. Być. Na tym najoczywistszym, najbardziej empirycznym poziomie, można wtedy pogłębić swoje poznanie siebie. Zwłaszcza kiedy mamy swobodę doboru pozycji w jakiej pozujemy. Można się zastanowić, czemu właśnie tą, a nie inną pozycję wybrałem. Nie będę tu mówił o medytacji, ale o jakiejś podróży wgłąb swojej psychiki i jestestwa to już na pewno. Pozując poczułem, że oto jestem. Ciężko to opisać w jakiś bardziej zrozumiały sposób, ale poczułem się w sobie, jednocześnie epatując jestestwem na zewnątrz w pełnym ekshibicjonizmie... właściwie czego? Byłem ubrany od stóp do głów, nawet nie czułem się nagi przed rysującymi, czułem się po prostu sobą. Więc był to swego rodzaju ekshibicjonizm duszy, ale też nie taki jak panuje w internecie, gdzie się krzyczy co człowieka boli, że to złe, tamto niedobre, tylko taki na poziomie samego bytu. Ja tam byłem, a oni to uwieczniali.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

sobota, 4 kwietnia 2015

O krytyce rzecz krótka.

Zdarzyło mi się ostatnio pozować w szkole rysunku ze względu na moje zamiłowanie do ciekawych strojów. Dwa razy stałem, dwa razy siedziałem. Ogólnie bardzo miła robota, i tak stojąc widziałem jeden z powstających rysunków. Żeby mi się nie dłużyło patrzyłem na powstający wcale ładny obraz olejny. Kiedy malowany był mój korpus zacząłem mu się coraz baczniej i baczniej przyglądać, aż doszedłem do wniosku, że coś jest z nim nie tak. Tylko, że co powiedzieć? "Coś jest nie tak z moim korpusem na Twoim obrazie?" Gdzie dokładnie znajduje się mankament? W okolicach trzymanej za pasem dłoni. I co powiedzieć: "coś jest nie tak z moją dłonią na Twoim obrazie?" To wciąż było za mało. Zacząłem się z jeszcze większą uwagą przyglądać swojej dłoni na obrazie. Kiedy już udało mi się zlokalizować cały problem jakim był światłocień w okolicy kciuka, malarka zrobiła odejście od obrazu i sama dostrzegła coś, czego zlokalizowanie zajęło mi jakieś pięć minut pozowania. Błąd oczywiście skorygowała i obraz stwarzał w oglądającym niczym nie zmącony obraz niezłego malarstwa. Mnie jednak zaczęło to coraz bardziej zajmować i pozując zacząłem z tą dziewczyną rozmawiać o moich przemyśleniach. Odpowiedziała, że już na drugim stopniu moich doprecyzowań mogłem jej zwrócić uwagę, że resztę zobaczyłaby sama. Ja jednak bałem się posądzenia o niekonstruktywną krytykę. Zacząłem się w tym miejscu zastanawiać kiedy krytyka przestaje być niekonstruktywna.

Poszedłem w tych przemyśleniach za wiedzą o polityce i wotach nieufności. Niekonstruktywne mówi"Nie chcemy tego premiera", konstruktywne mówi "Nie chcemy tego premiera, chcemy tego, którego zaraz wam przedstawimy". Więc to nie ilość uszczegółowień krytyki czyni zeń niekonstruktywną, a to czy przedstawimy jakieś rady prowadzące do rozwiązania problemu. Czy na pewno? Niekonstruktywna krytyka często potrafi coś stworzyć. Często jest tak, że jak ktoś sformułuje swoją krytykę na tych trzech wymienionych przeze mnie poziomach, to ktoś kto ma w danej sprawie większe doświadczenie znajdzie ku temu rozwiązanie. A czemu sam nie zauważył niedoróbki? Mógł nie zdążyć wypowiedzieć swojej (w jego przypadku) konstruktywnej krytyki, albo mogła ona siedzieć w jego podświadomości i dopiero zostać wydobyta przez niekonstruktywnego krytyka.

Może należy spojrzeć na nie/konstruktywną* krytykę nie w kategoriach niej samej, ale przydatności. Ciężko mi stwierdzić, czy w ogóle można postawić między tymi dwoma typami krytyki można postawić jakiś znak nierównoważności na korzyść, któregokolwiek z typów. Bo konstruktywna podaje rozwiązanie, ale może gdyby postronni słuchający tej krytyki nie usłyszeli, że należy zrobić to to i to, to może znaleźli by inny sposób, a tak górę bierze syndrom myślenia grupowego, czyli coś co socjologia definiuje jako autocenzurę, umniejszanie problemów, wzajemne wspieranie się w utrzymywaniu narzuconego przez grupę sposobu myślenia. Niekonstruktywna z kolei napotka problem w sytuacji gdy nikt z grupy nie ma żadnego pomysłu na rozwiązanie problemu. Albo znowu pomoże im myślenie grupowe i skarcą krytykanta, że się niekonstruktywnie czepia i problemu wcale nie ma, albo się grupowo zawezmą i znajdą rozwiązanie. Jako pointę pozwolę sobie zacytować Schopenhauera, który powiedział" Postawcie szare, koło czarnego będzie białe, postawcie je koło białego, a zda się czarne".

*niepotrzebne skreślić

poniedziałek, 30 marca 2015

Pisany vlog #3

Ostatnio przy rozmowie ze znajomymi padła kwestia zejścia się jednego z nich z byłą dziewczyną. Rzuciłem wtedy cytatem z Heraklita(powinno się mnie zamknąć za bycie pretensjonalnym), który mówi, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Inny powiedział, że rzeka zawsze jest ta sama tylko woda inna. Kolejny, że co w sytuacji gdy wejdzie się do miski z wodą, a później z niej wyjdzie i wejdzie ponownie. Odparłem na to, że ta woda będzie już inna, bo będzie zawierała choćby te takie śmieszne kulki z luźnych nitek skarpetek, które zawsze się robią między palcami(też tak macie?) i oczywiście luźny naskórek, pot i wszystko inne co do momentu wejścia do miski po raz pierwszy się na nich osadzi. Ogólnie nasza dyskusja stała się mocno oparta na przykładach, dość dosłownie rozumiejąca sens cytatu i to, a także inne podejmowane w jej trakcie aktywności uczyniły jej życie raczej krótkim, ale nie czczym. Ponieważ później rozmawiałem już o !!samej tej rozmowie!!(ważny fakt) z dziewczyną i była ta rozmowa trochę inna. Ponieważ była jakby bardziej na meta poziomie. Nie odnosiła się do samego cytatu, a do samej rozmowy, co uczyniło ją trochę bardziej wyabstrakcyjnioną, ponieważ nie potrzebowała przykładów dla stworzenia samej siebie, a operowała już na gotowych podanych. To co tutaj napisałem to po pierwsze jak teraz mi się pomyślało jest trochę opisaniem ścieżki jaką pokonała szeroko rozumiana humanistyka, a po drugie dało mi do myślenia.
Mocno mnie zastanowiło to jak bardzo różnie można rozumieć jedną i tą samą rzecz(#fenomenologia), a także jak można różnie definiować pojęcia. Teraz będzie lista dwóch rzeczy, na których chcę się skupić.
-różne rozumienie aforyzmu Heraklita
-różne definicje rzeki

Ponieważ moi znajomi bardzo mocno spłycili takie mocno wionące Kantem i Husserlem przeczucie, że wszystko i za każdym razem jest dla nas fenomenem, czyli tłumacząc z języka filozofii, a nawet i nie z niego trzeba, ponieważ w potocznym rozumie się ten termin dość podobnie(przynajmniej w moim odczuciu) jako właśnie jednostkowe poznanie subiektywne zewnętrznie, ale dla podmiotu poznającego obiektywne, do obserwacji geologicznej(kilku z nich studiuje coś podobnego więc zrozumiałym jest takie pojmowanie tego przez nich). Z drugiej strony wykazali się niezłym zmysłem filozoficznym, ponieważ te przykłady i polemiki z tym cytatem można odnieść do jego bardziej abstrakcyjnego znaczenia. Ponieważ przykład z miską myślę sobie, że można odnieść trochę do sytuacji przytoczonej przez mojego ulubionego wykładowcę, do którego uczęszczałem na wykłady z Hermeneutyki, a który się nazywa Tadeusz Gadacz(jeśli wpadnie wam w ręce jakaś jego publikacja-kupować w ciemno, czytanie jak się przyzwyczaić do dość specyficznej wykształconej w seminarium duchownym składni, staje się bardzo przyjemne i pogłębiające poznanie i świadomość życia). Przytoczył on przemyślenie, swoje bądź jednego z wielkich myślicieli, z którymi nota bene często miał osobisty kontakt, jakoby ocena słuszności jakiegoś wyboru życiowego mogła zostać przeprowadzona jedynie w następujących warunkach. Otóż:podmiot podejmujący decyzję w momencie podejmowania decyzji kopiujemy, fizycznie, psychicznie, intelektualnie, mentalnie i jak jeszcze tylko się da, z jednym tylko wyjątkiem. Kopia podejmie drugą z możliwości jako swój wybór. Oczywiście, jeśli tylko będziemy chcieli jakąkolwiek kolejną decyzję naszą, bądź naszej kopii zweryfikować, tym więcej będzie trzeba naszych kopii, bądź kopii naszej kopii. I tak samo może postąpić każdy człowiek, a to stwarza szansę interferencji między kopiami i być może na przykład wreszcie udałoby Ci się, Drogi Czytelniku poznać Twoją ulubioną gwiazdę, tyle że byś jej nie poznał, ponieważ zamiast zniewalającego makijażu i pięknego uśmiechu zaserwowałaby Ci zniewalającego burgera i piękne frytki. I tak ten przytoczony przez mojego szanownego kolegę przykład jest w podobnym duchu, ponieważ ja go rozumiem jako próbę eksperymentu odizolowującego człowieka od innych doświadczeń, a ów odizolowany człowiek jeszcze raz jest przepuszczony przez jakiś bodziec. Problem pojawia się w momencie gdy zdamy sobie sprawę z tego, że on już to zna więc jego poznanie owego fenomenu będzie innym poznaniem niż gdyby, mówiąc metaforycznie wylać wodę i nalać nowej nie mówiąc mu o tej podmianie, co jest metaforą przeprowadzenia we w miarę takich samych warunkach takiego samego doświadczenia, na tym samym podmiocie. Zaś przemyślenie drugiego, o tym, że rzeka będzie zawsze ta sama, przywiodło mnie do drugiego punktu, czyli do problemu leżącego u podstaw sporej części sporów, a mianowicie definiowania pojęć. Ponieważ czym jest rzeka? Wikipedia mówi, że jest to: naturalny, powierzchniowy ciek płynący w wyżłobionym przez erozję rzeczną korycie, okresowo zalewający dolinę rzeczną. W Polsce przyjmuje się, że rzekę stanowi ciek o powierzchni dorzecza powyżej 100 km. Ta część tekstu będzie się bardziej odnosić do mojej dysputy z dziewczyną. Otóż dla niej najważniejszą częścią rzeki jest woda. Ale co z tego, że mamy wodę. Jeśli zamkniemy ją w wystarczająco dużej niecce będziemy mieli jezioro. Jeśli zaś rozlejemy ją nad gliniastą glebą uzyskamy bagno. Woda nie tworzy więc rzeki. Zaś samo koryto bez wody jest wąwozem. Czyli definicja z wikipedii jest bardzo trafna, ale to nie jest ważne dla mojego wywodu. Ważne jest to, że jedno i drugie jest ważne, że woda konstytuuje wąwóz jako rzekę... W tym ujęciu nagle woda wychodzi na plan pierwszy? Ale, czy na pewno? Niby ona konstytuuje, ale sama nie ma czego konstytuować. Może siebie samą konstytuować jako ciecz. Bardzo ważne jest jak widać indywidualne podejście do tematu, ponieważ wszystko jest fenomenem. Tak ja to wszystko fenomenologicznie pojmuję, ale to tylko mój osobisty jednostkowy sposób poznania.

czwartek, 19 lutego 2015

Pisany vlog #2

Słowem wstępu: ten tekst zacząłem pisać jakoś w połowie stycznia, potem zgubiłem notatnik z nim. W niezmienionej formie przepisuję, po nim będzie jeszcze rozwinięcie.

Pierwsza strona z nowego notatnika, trzeba by coś mądrego napisać. Penis. Siusiak. 27 test z fakultetu. Uwalona zerówka z etyki. Strzelnica. Wystarczą slajdy. Będzie dobrze. 18 30. Język argumentacji.
"Wszelki duch Pana Boga chwali"
Rajstopy kolorowe po trzy złote
Uwalona zerówka

Środa, a ja już zebrałem trzy ciekawe wydarzenia z mojego życia, które można by opisać. Po pierwsze to usłyszałem coś czego nie słyszałem od tekstu przerabianego w liceum. "Wszelki duch Pana Boga chwali". Ktoś się z kimś tak witał. Nie wiem kto i z kim, bo działo się to za moimi plecami, ale pewien jestem, że to usłyszałem. Nie wierzę, żeby ktoś tak nadal mówił, aczkolwiek to urocze. [uzupełnienie] Wierzący nie jestem, ale takie anachronizmy nie zależnie od ich konotacji łapią mnie swoją nostalgią za serce. To fajne, że nadal są ludzie, którzy kultywują tego typu tradycje. Ale może wypadałoby coś odkrywczego o tym napisać.
To to są jak już napisałem anachronizmy, czy archaizmy. Pozostałości po dawnych przedwojennych czasach, kiedy jak pamięć społeczna mówi, ludzie byli uprzejmiejsi, milsi, życie było bardziej dostatnie dla wszystkich, było też bardziej spokojne, leniwe. Filmy Eugeniusza Bodo, kabarety, Tuwim, Słonimski, Skamandryci i awangarda krakowska panowały na salonach. Była silna osobowościowo inteligencja. Grupa transcendentnych ludzi, którzy robili co chcieli. Mało wspomnieć z zachodniego podwórka Dalego, który wyszedł na spacer wyszedł nie z psem, czy fretką jak czynią ekstrawaganci, ale na pełnym splendorze (cyt. za https://www.facebook.com/ipdmdw?fref=ts) z mrówkojadem. Oczywiście upada to pod prostym pytaniem "po co?", ale nie zmienia to faktu, że zrobił coś bo chciał, nie przejmował się tym. I jednocześnie było to o wiele bardziej zabawne niż współczesne performance jak na przykład publiczne rodzenie przez artystkę jajek wypełnionych farbą na białe płótno. O edukacyjnych walorach jednego i drugiego ciężko mówić, choć osobiście jestem o wiele bliższy stwierdzeniu, że o ile kobiece narządy rozrodcze zobaczy w swoim życiu każdy, o tyle mrówkojada już nie. W Krakowie jest zoo i takiego zwierza tam nie ma.
Drugą sprawą są KOLOROWE RAJSTOPY PO TRZY ZŁOTE! TRZY ZŁOTE! O MATKO BOSKA PIENIĘŻNA! Z tego co pamiętam jakaś dziewczyna idąca ulicą Krupniczą rozmawiała o nich przez telefon, były dostępne w jakiejś księgarni. Czemu księgarnia zamawia rajstopy? Może przy okazji KOLOROWYCH RAJSTOP PO CZY ZŁOTE ktoś kupi jakąś książkę. Może. Gdzieś kiedyś spotkałem się ze statystykami, wedle których w Polsce, gdzie coraz więcej ludzi ma wyższe wykształcenie czytelnictwo jest niższe niż w krajach gdzie ilość osób potrafiących czytać to czterdzieści z każdych stu. Coś tu jest bardzo mocno nie tak.
Ale może tylko ja tak uważam. Może to nic złego, bo nowe media. Niby nic złego, tylko twórcy nowych mediów odwołują się w swoich treściach do starych mediów, ponieważ żeby medium było ciekawe powinno nosić znamiona merytoryczności, a ją zapewnia kontakt z treściami, które dostępne są tylko w książkach. Przynajmniej na razie są reprodukowane tylko na papierze. To się pewno zmieni, ale póki nie, to wszyscy będą myśleć jaki to ten, czy inny jest mądry, ponieważ chciało mu się spędzić kilka wieczorów nad lekturą. Dobrą robotę robią Ci, którzy popularyzują stare treści w nowych mediach. Tylko może się zrobić tak, że następne pokolenia reproduktorów treści będą się opierać na tych, którzy je reprodukowali w nowomedialnej formie, więc będzie to ulegać rozwodnieniu. W ogólności na dwoje babka wróżyła. To kolejny mało używany zwrot, a jest fajny.
Tu kończy się moje reprodukowanie i tworzenie treści w nowej, choć nie najnowszej formie.