środa, 20 maja 2015

Cebuloszynista #1


To jest ciuchcia, którą razem z Cebuloszynistą zabiorę was w podróż po Polsce, coś na wzór "Boskiej Komedii", Dantego. Ciuchcia kursuje raz w tygodniu. Z reguły w soboty, tylko dziś jest wyjątek.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644

środa, 13 maja 2015

O doświadczeniach z wykładowcami.

To kilka historyjek z mojego studiowania, a także ze studiowania mojego brata. Otóż możliwe, że o profesorze Tadeuszu Gadaczu już pisałem, ale po pierwsze nie pamiętam gdzie i kiedy, a po drugie to bardzo fajna i krótka historia, więc czemuż miałbym jej nie opowiedzieć po raz drugi. Otóż miałem z nim pewien filozofio-pochodny przedmiot, na którym w trakcie wykładu padło nazwisko Paula Ricoeura. Słuchamy więc wszyscy słuchacze wykładu na temat tegoż filozofa. Gdzieś w połowie swojego opowiadania wspomniał tak sobie o, jak wypad do sklepu po pomidory i cebulę, to jak spacerował z wyżej wymienionym filozofem po jednym z krakowskich parków i dyskutował z nim o filozofii i życiu. Pomyślałem wtedy, że mam wielkie szczęście siedząc na wykładzie kogoś takiego i słuchając jego opowieści o filozofii. A dokładniej Hermeneutyce współczesnej kultury, bo tak się ten przedmiot nazywał. Ale nie mam tak wielkiego szczęścia jak mój inny wykładowca. Doktor Jan Galarowicz. Nie wie co to radość z życia ten, kto nie rozmawiał z tym człowiekiem. Widać było, że ten człowiek nieustannie cieszy się życiem, że jego dusza jest pogodna. Tak, pogoda ducha to pierwsze określenie jakie wpada mi do głowy, gdy myślę o tym człowieku. Niesamowite były z nim zajęcia. Prowadził dla nas ćwiczenia z etyki. Zajęcia trwały dwie godziny i piętnaście minut, ale on był bardzo zorganizowany i zawsze dzielił to na trzy części, oddzielone pięciominutowym przerwami. I nigdy się nie zdarzyło, żebyśmy przerwali w połowie jakiegoś zagadnienia, z powodu końca czasu. Zawsze w garniturze, zawsze mówił spokojnie, miał bardzo piękny głos. Zaliczenia u nich też nie były problematyczne. I nie mam tutaj na myśli trudności, a to jak bardzo niestworzone problemy potrafią czasem stwarzać wykładowcy. Moich doświadczeń nie ma w tym żadnych zaś słyszałem historię wedle, których obliczenia z wyższej matematyki poprowadzone tak, że nawet ja, który z matematyką nigdy jakoś bardzo za pan brat nie byłem, rozumiałem co i z czego, zostały ocenione na 3.0 i nazwane niechlujnymi. Przyznacie mi chyba, że coś tu było nie tak. Mój brat, z wykształcenia inżynier, choć ja jako socjolog w trakcie kształcenia podpisuję się pod tym obiema rękami. Otóż stworzył on typologię wykładowców uczelnianych. Oparta jest na dwóch kategoriach dychotomicznych, czyli takich, że albo się takim jest, albo nie i nie ma półśrodków. Jedną z tych kategorii jest wewnętrzna wola wykładowcy do przekazywania wiedzy, zwana dalej chceniem się, oraz robienie problemów, czyli wypiętrzanie krecich kopców do rozmiarów Mount Everest, zwana dalej robieniem problemów. Jak widać najlepszym jest wykładowca nie robiący problemów, któremu się chce. Każdy zna przynajmniej jednego takiego. Najgorszym zaś jest taki, któremu się nie chce, i który w dodatku robi problemy. Takich pewno też znacie, ale miejmy nadzieję że możliwie mało. Ale ostatnio zdarzyło mi się znów pozować z racji mojego upodobania do ekstrawaganckiego stroju. I napadało mnie w związku z tym parę rzeczy. Pierwszą jest obserwacja poczyniona w trakcie samego pozowania.
Otóż jedna z malujących mnie dziewczyn, za każdym razem kiedy proszony przez prowadzącą zmieniałem pozycję, uśmiechała się. Ćwiczenie polegało na szybkich kilkuminutowych szkicach. Dynamizm tak statecznej rzeczy jak malowanie, zmiana, wewnętrzny kontrast. Coś co zdawało się rozsadzać ją od środka. Jakby nawet chciała, żebym czynił nieznaczne zmiany pozycji w trakcie jednego szkicu. Widać po niej było to samo co w opisywanym przeze mnie doktorze Galarowiczu. Pogodę ducha. Stan nieustającego spokoju, kiedy dusza(,bo nie duch, to jest duża różnica.) wie, że wszystko jest dobrze, albo będzie dobrze. A nawet jeśli coś ogólnie ją męczy to, w danym momencie izoluje się od męczących bodźców i jest szczęśliwa. I jest to stała właściwość duszy. Można ją nabyć wypracowując, można się z nią urodzić, ale wtedy trzeba się pilnować, żeby nic jej nie mąciło, bo możemy ją utracić na rzecz tylko chwilowego szczęścia.
Drugą rzeczą jest kilka moich przemyśleń poczynionych o pozowaniu. Jest to epatowanie swoim jestestwem. To jest manifestowanie siebie dla innych, ale jednocześnie dla samego siebie, ponieważ można wtedy po prostu być. Nie robić nic. Tylko być. W tej czy innej pozycji, ale tylko być. Nie egzystować, nie istnieć. Być. Na tym najoczywistszym, najbardziej empirycznym poziomie, można wtedy pogłębić swoje poznanie siebie. Zwłaszcza kiedy mamy swobodę doboru pozycji w jakiej pozujemy. Można się zastanowić, czemu właśnie tą, a nie inną pozycję wybrałem. Nie będę tu mówił o medytacji, ale o jakiejś podróży wgłąb swojej psychiki i jestestwa to już na pewno. Pozując poczułem, że oto jestem. Ciężko to opisać w jakiś bardziej zrozumiały sposób, ale poczułem się w sobie, jednocześnie epatując jestestwem na zewnątrz w pełnym ekshibicjonizmie... właściwie czego? Byłem ubrany od stóp do głów, nawet nie czułem się nagi przed rysującymi, czułem się po prostu sobą. Więc był to swego rodzaju ekshibicjonizm duszy, ale też nie taki jak panuje w internecie, gdzie się krzyczy co człowieka boli, że to złe, tamto niedobre, tylko taki na poziomie samego bytu. Ja tam byłem, a oni to uwieczniali.

https://www.facebook.com/pages/LordTytusMandarynka/449225425101644